Hein [01]

af40f8e4bea2e8ba96ff442ae817d002

Wiele lat później, gdy na horyzoncie pojawiła się wyspa Oeno, Gerhard Hein miał przypomnieć sobie tamten odległy marcowy poranek, kiedy stojąc oparty dłońmi o okienny parapet, wyglądał z okna budynku Prezydium Policji w Gdańsku. Mimo, że od tamtego dnia minęło już bez mała kilkadziesiąt lat, przez świat przetoczyła się druga wojna światowa, pamiętał doskonale to o czym wtedy myślał, być może dlatego, że wszystko się wtedy zaczęło. A to, że właśnie zmierzał na pokładzie drewnianego szkunera w stronę Oeno, której plaża stanowiła białą kreskę pomiędzy granatem oceanu, zielenią palm i błękitem nieba, wynikało z wydarzeń, których bieg zaczął się wtedy, dnia 10 marca 1930 roku w Wolnym Mieście Gdańsku, nad brzegiem zimnego morza.

Przyszła mu wtedy do głowy przewrotna myśl, że gdyby tak był bohaterem powieści kryminalnej, to patrzyłby teraz przez okno i rozmyślał nad pogodą, bo tak zaczyna się większość kryminałów, złorzeczyłby na upał albo mróz, z utęsknieniem wyczekiwał wiosny po surowej zimie, lub chłodnej jesieni po upalnym lecie. Lecz w gruncie rzeczy co czytelnika do cholery obchodzi aura jaka panowała w momencie rozpoczęcia opowieści? Jakie to ma znaczenie dla dalszego ciągu czy po niebie ganiają chmury, a drzewa są bezlistne, czy też zielone, albo obsypane złotem. Z drugiej strony jakoś trzeba zacząć, a najłatwiej pisząc o meteorologii.

Jakże koszmarny jest los bohatera powieści, myślał patrząc na sunące powoli po mokrej ulicy samochody, pisarz jest jak Bóg Wszechmogący, stwarza twój świat i ciebie, w usta wkłada słowa, głowę wypełnia myślami, a ty biedaku jesteś przekonany, że są twoje. Każe ci ganiać z pistoletem, ścigać złoczyńców, a nie daj Boże połamie ci żebra, albo ręce lub nogi! Ale najgorsze stanie się wtedy, gdy opuści go wena, świat twój i ty wraz z nim zamrzecie w bezruchu, w oczekiwaniu aż On, Pan i władca wróci do pióra. I nic nie poradzisz bohaterze, tkwić będziesz miesiącami, albo nawet latami w bezruchu, wartując przy ostatnim napisanym zdaniu. A jeśli autor porzuci pisanie? Zachoruje, albo co gorsza umrze? Odejdziesz wraz z nim, pozostając bezimiennym na wieki wieków amen, i tylko kurz coraz grubszą warstwą będzie pokrywać pożółkłe kartki, na których przez jakiś czas przyszło ci żyć.

– Ale mnie wzięło na filozofowanie w ten szary zimowy dzień – Hein uśmiechnął się do swoich myśli – w gruncie rzeczy nadaje się na protagonistę w powieści kryminalnej. Moje życie rodzinne jest w rozsypce. Była żona mieszka w Berlinie wraz z synem, i nie pozwala na żadne z nim kontakty. Zostałem porzucony przez kochankę, a do tego wszystkiego jeszcze nie dająca satysfakcji praca, w tym szarym mieście na końcu cywilizowanego świata, gdzie wiecznie zimno, albo mokro. No proszę znowu zaczynam o pogodzie, i jak tu nie wpaść w alkoholizm, albo co najmniej w depresję? Pić piję, nie będę ukrywał, ale na alkoholika jeszcze się nie kwalifikuje.

Nadkomisarz Gerhard Hein oderwał się od okna, rozmasował obolałe plecy. Usiadł w stojącym koło okna fotelu. Ze srebrnej papierośnicy wygrzebał papierosa Vineta. Stojąca na stoliku filiżanka roztaczała w powietrzu aromat kawy.
– Kawa i papierosy, moje dwa ulubione nałogi, no i może jeszcze kobiety, choć zapewne nie w takim stopniu jak u Schulza – Hein uśmiechnął się sam do siebie. Komisarz kryminalny Otto Schulz, jakby czując, że jego przełożony myśli o nim, spojrzał na Heina i odłożył na bok ze znudzoną miną najnowszy numer „Danziger Neueste Nachrichten”. Poluzował wbijający mu się w gardło, nadmiernie nakrochmalony kołnierzyk. Podrapał się po pokrytej sinym zarostem twarzy, krzywiąc się przy tym jak małpa z zoo.

Duży pokojowy zegar miarowo kroił wahadłem czas, którego ostatnio mieli w nadmiarze, gdyż od ponad dwóch miesięcy nie zdarzyło się w mieście żadne morderstwo, porwanie, albo choćby oszustwo. Zło zapadło się pod ziemię, zagrzebało głęboko w trzewiach miasta, być może wymęczone, podobnie jak jego mieszkańcy, przedłużającą się zimą. Dni mijały, a oni czekali, aż wydarzy się coś, czym będą mogli się zająć. Stare sprawy zostały wyjaśnione i zamknięte, sprawcy ujęci i skazani. Oczywiście zdarzały się napady, kradzieże, włamania, bo miasto nie różniło się tym zakresie od innych, ale zajmowali się tym komisarze dzielnicowi. Pomoc grupy specjalnej z Prezydium Policji nie była potrzebna.

Miasto było prowincjonalne, podupadłe, żyjące wspomnieniami o dawnej świetności. Po ostatniej wojnie oderwane siłą od ojczyzny, ukochanej przez większość mieszkańców niemieckiej Rzeszy. Teraz wolne, samorządne, ale żyjące w zawieszeniu, w oczekiwaniu na nowe rozdanie kart, które wróci je do macierzy. W powietrzu czuć było atmosferę nieufności, dystansu wobec nowo powstałego sąsiada, który odgrodził je korytarzem, i rościł sobie do niego prawa, twierdząc, że od zawsze było jego częścią. Może i kiedyś było, założyli je przybyli ze wschodu Słowianie, a jego aktualna nazwa Danzig wywodziła się od prastarego Gyddanyzc, oznaczające miejsce mokre, położone nad rzeką Gdanią, którą Prusowie zwali Motlaua, i tak też nazywała się teraz owa leniwie przepływająca przez miasto woda, która łącząc się Martwą Wisłą, siecią portowych kanałów wpadała w objęcia zimnego morza.

Miasto było kiedyś potężną twierdzą, jeszcze do niedawna otoczoną murami obronnymi, rozebranymi na przełomie wieków. Mimo pozornego otwarcia pozostało nadal hermetyczne, odwrócone tyłem do świata, skupione na sobie, tak jakby nadal otaczał je niewidzialny pierścień umocnień, chroniący przed napływem świeżych idei, bo wiadomo, że wszystko co przychodzi ze zewnątrz jest z założenia złe, powoduje ferment i koniec końców zniszczenie aktualnego stanu rzeczy, który miał może swoje wady, ale w gruncie rzeczy był znany, obłaskawiony, udomowiony.

Kto się tu urodził, spędzał tu całe życie, i przeważnie przyszło mu tutaj umrzeć, jego mikroświatem był kwartał starych, pamiętających krzyżackie czasy kamienic, kilka brukowanych ulic. Kościół albo synagoga, sklepy, pobliski targ. Bardzo rzadko wyprawiano się za miasto, zwłaszcza teraz, odkąd mocą zawartego w Wersalu traktatu, za porastającymi morenowe wzgórza bukowymi lasami, przebiegała granica ze znienawidzonym sąsiadem. Przybysze z tamtej strony często gościli w mieście. Byli to zwykle chcący sprzedać swoje skromne plony okoliczni wieśniacy. Nie darzono ich wrogością, byli tu od zawsze, niedawnym zrządzeniem losu znaleźli się po tamtej stronie. Ich szeleszcząca, miękka mowa, zmieszana z twardą niemczyzną, tworzyła zadziwiającą mieszankę, którą można było usłyszeć na targu, albo w zapyziałych podwórkach, warsztatach, małych fabryczkach, kuchniach co lepszych domów.

Zostawmy na razie miasto Gdańsk, które stanowi co prawda bardzo ważny element w tej opowieści, ale jest to jedynie tło, plansza do gry po której przez następne kilkaset stron, o ile autorowi starczy zapału, będą poruszali się – lub chcąc być w zgodzie z tym o czym myślał nadkomisarz Hein, wyglądając przez okno w ten marcowy poranek 1930 roku – przesuwani bohaterzy. Wróćmy do wypełnionego tytoniowym dymem pokoju na drugiem piętrze Prezydium Policji w Gdańsku.

– Dobre! – przerwał panującą ciszę Schulz. – Posłuchajcie. Duński malarz Einar Wegener przeszedł chirurgiczną operację zmiany płci i nazywa się teraz Lili Elbe – zaśmiał się.
– Koniec świata – powiedział Hein, kiwając z dezaprobatą głową. – Brakuje jeszcze, żeby baby do wojska poszły.
– Znaczy co? Jaja mu urżnęli? – mina młodego asystenta kryminalnego Hansa Gurke, zdradzała wyraźnie jego zdanie o kastracji.

Heina drażniło dość prostackie podejście Schulza do kobiet. Być może gdyby nie te parę lat spędzonych z Elzą, które tak dużo nauczyły go o miłości, o tym co naprawdę ważne jest w życiu, a także o nim samym, zachowywałby się podobnie. Policjanci to nie poeci czy literaci opiewający piękno kobiet, to mężczyźni w każdym calu, twardziele dla których kobieta, o ile nie jest matką, żoną czy siostrą, jest potencjalnym obiektem do zdobycia, oczywiście o ile mieści się w pewnym marginesie wiekowym, a aparycja nie zmusza do salwowania się ucieczką.

Nadkomisarz często wracał myślami do czasów z Elzą. Ile to już lat jak odkąd się rozstali? Pięć? Mówią, że czas goi rany, może to i prawda, a mimo to często wspominał spędzone razem chwile. Dobre i złe. Pod koniec ich związku tych drugich było niestety znacznie więcej. Uciekał wtedy na plażę w Brzeźnie i zbierał, obmywane przez fale, błyszczące w słońcu, małe, okrągłe czarne kamienie. – Są jak moje serce – myślał – czarne i ściśnięte z bólu. Pochylał się i brał je do ręki. Były tu zanim przyszedł, będą gdy go już nie będzie. Kiedyś wyjawił jej dlaczego je zbiera. Odtąd gdy się kłócili, kładł jej bez słowa mały czarny kamyk i wychodził.

Podczas ich ostatniego spotkania, w tamten sierpniowy dzień upalnego lata, gdy wybrali się na zagubione w lesie jezioro, przeczuwając, że to już koniec, a mimo to chcąc walczyć do upadłego o łączące ich uczucie, postanowił obrazowo wytłumaczyć co będzie z nimi po rozstaniu. Podniósł dwa kamienie, oba czarne.
– To my – powiedział. Kiwnęła głową. Położył je koło siebie na brzegu jeziora. Wziął garść następnych i rozrzucił je około 2 metrów od tych pierwszych. – To moi przyjaciele – powiedział.
Słuchała go z podciągniętymi nogami. Broda oparta na kolanach. Wyglądała tak piękne w tym sierpniowym słońcu.
– Jest ich trochę – dodał. Wziął większą garść kamieni. Rzucił dość daleko. Część spadła w krzaki okalające polankę na której siedzieli. – A to moi znajomi – wyjaśnił. Patrzyła mu milcząco w oczy. Podniósł jeden z dwóch kamieni, które położył jako pierwsze.
– To ty – zamachnął się i rzucił daleko w stronę jeziora. Rozległ się plusk. – Tego chcesz? – spytał ją po chwili milczenia.
– Chce być twoim przyjacielem, nie…. – zawahała się – nie mogę, nie umiem.
Nic nie odpowiedział. Stał patrząc w letnie jezioro. Wiedział co będzie. Od tamtego dnia minęło już parę lat. Wspomnienie nie chciało jednak wyblaknąć jak stara fotografia. Rozmyślania Heina przerwał dzwonek telefonu.
– Odbierz – rzucił w stronę Gurkego nadkomisarz.
– Stary do pana – powiedział po chwili asystent, wyciągając w stronę Heina czarną bakelitową słuchawkę. Policjant nie spiesząc się podszedł do biurka asystenta.
– Hein przy aparacie – rzucił w słuchawkę.

Pozostali nadstawili uszy. Nadprokurator John Muhl, szef gdańskiej policji kryminalnej, nie miał w zwyczaju dzwonić osobiście. Zwykle za pośrednictwem sekretarki wzywał podopiecznych do siebie. Przysłuchującym się trudno było z paru zdawkowych „tak” Heina, się domyślić, o co chodzi szefowi Kripo.

– No panowie, koniec obijania się, mamy trupa – Hein odłożył słuchawkę na widełki.
– Gdzie? – spytał patrząc znad gazety Schultz.
– W Neufahrwasser, koło Hotelu Seffers. Młoda kobieta. – odpowiedział nadkomisarz.
– Hotelik burdelik – skwitował Schulz, który z racji wcześniejszej pracy w policji obyczajowej znał doskonale miejsca gdańskiej rozpusty. – Pewnie kurwa jakaś…
– Gdyby o kurwę chodziło, to stary nie wysyłałby nas, tylko w pierwszej kolejności zająłby się tym okręg pierwszy. – powiedział Hein. – Zbierać dupska.

Rzadko zdarzało się aby członkowie Sondergruppe I, wydziału zajmującego się morderstwami, ciężkimi przestępstwami, ale również fałszerstwami i hazardem, byli wysyłani na miejsce popełnienia przestępstwa. Zwykle najpierw pojawiali się tam urzędnicy kryminalni z okręgu, któremu podlegała dana dzielnica miasta. To ich obowiązkiem było przeprowadzanie wstępnych czynności kryminalistycznych. Tym razem jednak oprócz zwykłych policjantów z okręgu Hafen I do trupa wezwano również specjalistów nadkomisarza Heina.

—-

CDN, oby wkrótce ;-)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.