Młynarze

Zadzwonił wczoraj. Poprosił abym wpadł do niego, bo ma małą sprawę, w dogodnej dla mnie chwili, zajmie mi tylko parę minut. Przyjechałby sam, ale ciężko mu się wyrwać, siedzą do pracy do późnej nocy. – Mielimy – zaśmiał się w słuchawkę.
Mielimy? Młynarzem został, czy co? – pomyślałem zdziwiony.

Dom jedynie słusznej partii mieścił się w nowoczesnym gmachu, poprzednio centrum handlowym, zwanym nie wiadomo dlaczego Manhattanem. Nie wyglądał jednak już tak okazale jak dawniej. Z fasady odpadała farba, zniknęły flagi z logo partii oraz olbrzymi baner „By żyło się lepiej. Wszystkim”.

W holu roiło się, tak jak wtedy, gdy byłem tu parę lat temu, od młodych mężczyzn ubranych w brązowo pomarańczowo uniformy, ale tym razem panowała nerwowa krzątanina. Po dwóch, trzech targali wielkie drewniane skrzynie i nosili je do zaparkowanej przed budynkiem ciężarówki. Na podłodze walały się papierzyska. Zniknęły hostessy.

Na windzie wisiała kartka „awaria”, wdrapałem się więc sapiąc na piąte piętro, i słabo oświetlonym (ktoś ukradł żarówki?) zaśmieconym korytarzem dotarłem do jego gabinetu. W progu minąłem się cieciem, który odkręcał złotą tabliczkę z napisem „Sekretarz okręgowy”.

– Ach witam szanownego Pana! Serdecznie witam! – zerwał się zza biurka i pognał w moja stronę. – Ile to lat? Sześć? Siedem? Jak czas leci – mocno wytrząsnął moją prawicę.
– Proszę siadać, o może tu – szybko strącił na podłogę kupę teczek odgruzowując skórzany fotel. – Herbatki? A może kawusi? – zapytał przymilnie. Odmówiłem.

Spojrzałem na niego. Nie wyglądał dobrze. Oczy podkrążone, twarz szara, ziemista, parodniowy zarost, włosy w totalnym nieładzie. Poluzowany, krzywo wiszący krawat, nieświeża koszula. Usiadł za biurkiem. Lekko trzęsącymi się dłońmi wyjął z paczki papierosa.

– Zapali Pan? – wyciągnął w moją stronę paczkę. Odmówiłem. Osnuł się dymem. To go chyba uspokoiło.
– Widzi Pan, znamy się od lat… – milcząc czekałem na ciąg dalszy. Spojrzał w okno. Podrapał się po podbródku.
– Niedługo wybory, i… raczej… raczej ich nie wygramy – głos mu się załamał.
Sami sobie na to zasłużyliście, pomyślałem.

– I mam taką prośbę do Pana, malutką, dla Pana to nic…
– Zamieniam się w słuch.
– Jak będą Pana przesłuchiwać, sam Pan rozumie, za to co Pan wtedy na nich wypisywał, to niech Pan powie dobre słowo o mnie. No, że byłem gorliwym prokuratorem pierwszego kontaktu, dałem się Panu mocno we znaki i takie tam, w tym stylu.
– Ale co to Panu da? – przerwałem mu.
– Widzi Pan, bo ja… ja.. nie potrafię żyć bez tego, ja… ja… ja się uczciwie Panu przyznam, nie potrafię robić nic innego, przecież nie wrócę do zawodu. Kto teraz Panie buty naprawia?!!
Mój prokurator pierwszego kontaktu był z wykształcenia szewcem? No to mnie zaskoczył!

– Więc jak oni przejmą władzę, i będą zatrudniali, to ja się zgłoszę.
– Ale przecież przez osiem ostatnich lat pracował Pan dla upadającego reżimu, co to zamienił Polskę w ruinę – powiedziałem z przekąsem.

– Oni doceniają ludzi doświadczonych, to powiedział mi kumpel, który dla nich robi, obiecał poprzeć moją kandydaturę. Nic na mnie nie będą mieć z tych ostatnich ośmiu lat, mielimy co się da a potem palimy dla pewności, bo niszczarki mielą szybko ale nie dokładnie – zarechotał.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.