Zaczęło się od analogowej niedzieli. Na początku było trudno, zwłaszcza rano, przy kawie, ale dałem radę, nie włączyłem komputera. Wytrwałem do nocy, po raz pierwszy od dawien dawna cały dzień bez komputera, bez Internetu, bez FB.
W poniedziałek trochę popracowałem, a potem Play uznał, że analogowy dzień to fajny pomysł i odciął mnie od sieci do wtorkowego poranka. O dziwo przeżyłem to bez większego wpływu na zdrowie psychiczne.
Idąc za ciosem postanowiłem usunąć z komórki FB, i zaglądać nań tylko rano i wieczorem. Muszę jeszcze nad tym jeszcze popracować bo nie idzie mi za dobrze. Ale dopnę swego, odfejsbukuję się, odwirtualizuję, odwrócę zcyfrowacenie, przestanę być nałogowym internatomanem, wrócę do świata rzeczywistego, analogowego.
A świat rzeczywisty zrobił się zielono niebieski. Natangijski ocean pokrył się wyspami łubinu. Lubię sunąć wolno mym nowym kompaktowym czołgiem i sycić oczy czasem czerwcowym, u progu lata.
W ogrodzie i warzywniaku trwa regularna wojna z polnymi napastnikami. Wojna na śmierć i życie. Przeciwnik jest zaciekły, zrzuca miliony spadochroniarzy anektujące żyzne ziemie ogrodowo warzywnicze.
Dzisiaj użyłem najgroźniejszej broni – wirujących ze straszliwą prędkością, ostrzejszych od miecza z damasceńskiej stali, żyłek. Wróg padał skoszony niczym karabinem maszynowym. A ja upaprany zieloną krwią ocierałem spocone czoło.
Nie mam konta na fejsbuku, więc nie istnieję.
Da się żyć bez internetu, ale co to za życie…
Nie masz konta na fejsbuku, więc nie istniejesz.
Można żyć bez internetu, ale co to za życie.
Każda przesada jest szkodliwa…