O piątej rano czuje na ustach delikatny pocałunek, to Hana, tylko ona umie tak całować. Otwieram oczy, ciemnawo, a jeszcze nie tak dawno temu słońce wisiało wysoko na nieboskłonie. Reszta uczestniczących w budzeniu pana kotów, z wyprężonymi antenkami czeka przy odrzwiach.
Wypuszczam towarzystwo na dwór. Słońce jeszcze nie wstało. Łąki opatula mgła. Zimno w kulasy, ledwo osiem stopni. Koty rozłażą się po terenie łowieckim, ja chowam się do ciepłego domu, robię kawę. Coś tam dłubię w cyberprzestrzeni.
Po siódmej odcedzam kartofelki i wychodzę w piżamce na gumno. Z gruszy zrywam trzy skostniałe gruszki. Stopy zanurzam w zrosiałą trawę. Nawiązuję bezpośrednie połączenie systemu nerwowego – wszak wiadomo, na stopach jest najwięcej receptorów – z matką ziemią.
Siadam na ławeczce koło mikro stawiku. Obok na pniu przysiada się czołowa łowczyni hacjendy – Mimi. Wczoraj byłem świadkiem jak pożarła z kopytami olbrzymią mysz. Zaciekawiony poszperałem potem w necie o tym jak to jest z pałaszowaniem myszy przez koty. Makabra!
Patrzę w igraszki słońca na tafli wody. Mrużąc oczy przeżuwam powoli gruszkę po gruszce. Są cudownie zimne, chrupiące i słodkie. Robię parę czarno białych zdjęć. Siedlisko zanurzone jest w ciszy, przerywanej jedynie klekotem bocianów (czyli jeszcze nie odleciały!) i świergoleniem innego ptactwa.
Łąka skrzy się miliardem diamencików, które porozwieszała wszędobylska mgła. Ciężki to czas dla pająków, ich mające być niewidzialnymi pułapki błyszczą jak bożonarodzeniowe choinki. Oczy bolą od nadmiaru piękna. Nie rozmawiam z sobą, milczę, chłonę.