Dzisiaj siedzę sam na włościach. Graszka pognała z koleżanką Joanną. Mięso z wczoraj w lodówce masz, powiedziała, poradzisz sobie, zrób sobie do niego kuskus. Mięso zacne, karkówka, ale jakoś na kuskus nie miałem ochoty. Gdy zmógł mnie głód, oderwałem rzyć od pracowniczego fotela, wyłączyłem kierat cyfrowy i poczłapałem, masując obolałe długotrwałym siedzeniem plery, do warzywnika po wiecheć mięty.
Zanurzyłem dłoń w ogórkowej dżungli łowiąc dwa dorodne okazy, pożarłem dorodnego krwistego pomidora, poklepałem pęczniejące dynie i cukinie. Unurzany w świerszczy cykaniu, przebiłem się do sięgających do brody bobowych zarośli. Obmacałem pękate strąki, pora was już pożreć, pomyślałem i napchałem nimi kieszenie. Ledwom do chałupy doszedł, objuczony tym co raptem wyrosło na czterech łodygach.
Rano uwiedziony sierpniowym słońcem powiodłem trójnogiego psa w lewo, w stronę zrujnowanego siedliska Krzywców. Jeszcze miesiąc temu zielone natangijskie pagórki pokryły się patyną starego złota. Lada chwila wtargnie na nie bizon albo inszy kombajn i ogoli na łyso. Uwieczniłem więc chlebodajne ciężkie kłosy. Lato przejrzewa. Od wczoraj nie widziałem bocianów.