Trafiliśmy bez trudu. Stał po środku wioski. Nieogrodzony, nie zarośnięty krzaczorami i samosiejkami. Podeszliśmy pod sam portyk. Odrapany, z odpadającym tynkiem, brudnymi ale całymi oknami, obdarty tympanonów, gzymsów, faset, pilastów i architrawów. Śmierdziało krowami z pobliskiej wielkiej obory.
Obeszliśmy go wkoło. Graszka strzelała fotki, a ja przysiadłem na starej ławeczce kontemplując otoczenie. Stare, pordzewiałe audi z urwanym tłumikiem. Połatana sznurkiem trampolina. Grill z biedry, łuszcząca się altanka. Prowizorycznie zabezpieczona dziura w ziemi. Traktorowa Kabina zarosła chwastami. Kable, kawałek rury, zdziczałe świerki, zryta ceglana ściana.
Za plecami miałem schodzący w dół teren obrosły wkoło wiekowymi dębami. Teraz amazońska dżungla, a kiedyś przepiękne tarasowe ogrody. Zapewne tu, na tarasie, który miałem po lewej ręce, przesiadywał August von Heyden, malarz i poeta, pijąc popołudniową kawę w letnie dni.
Jeszcze stoi. Marne są szanse, że ktoś go kupi, przywróci dawną świetność. Właściciel dawnych obór, w których hoduje się setki krów, zapewne mieszka w eklektycznej hacjendzie zbudowanej z gazobetonu (którą widzieliśmy wjeżdżając do wsi) otoczonej hektarowym płaskim jak stół trawnikiem. Brakowało jedynie tujek **ujek.
Spojrzałem w lewo w stronę popegeerowskich bloków. Dwupiętrowe betonowe pudła, obwieszone satelitarnymi miskami. Dziesiątki blaszanych garaży, komórek, gołębników, wielkie kopce drewna na zimę. Stare niemieckie auta. Dzieciaki ganiające za rowerem. Pueblo de mala muerte, jak mówią w Meksyku.
Przy głównej drodze rósł Czarny Bez. Pomogłem Graszce nazbierać pełne wiaderko atramentowych kiści. Minął nas zakapturzony młodzieniec wklejony w smartfona, chwilę potem byczek na rowerze ze złotym łańcuchem.
Koło obór kręciło się paru młodych, którzy rzucali złe spojrzenia w naszą stronę. Zrobiło się gęsto. Bylismy obcy. Nie miałem colta.