Wszystko mnie wku.. hmm ..rza. Otaczają mnie wściekłe osy, krwiożercze moskity, żmije. Jestem niesamowicie spokojnym człowiekiem, ale to przeszłość. Rosną mi szpony, chce szarpać, kąsać, chcę krwi!
W firmowej komórce mam ustawiony dzwonek z tekstem z Bruneta wieczorową porą: „Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem!”. Gdy dzwoni z odrazą biorą ją w dwa palce. Klientom odburkuje niczym ekspedientka z mięsnego w PRL-u. Katastrofa wisi na włosku.
Wczoraj, wchodząc do mojej podziemnej celi potknąłem się o metrową wydmę z kurzu. Odruchowo chwyciłem półki, posypała się lawina śmieci. Z trudem wygrzebałem się spod hałdy przydasiek. Szyję oplotły kable USB, u nóg zawisły zasilacze od gadżetów, które już dawno odeszły do krainy wiecznych gadżetów. Odgarnąłem z twarzy milion karteluszków z niesamowicie ważnymi informacjami.
Resztką sił wyczołgałem się i zapadłem w objęcia starego fotela. Poszatkowane kratą słońce wpadało przez piwniczne okienko, a drobiny kurzu wirowały i wirowały i wirowały. Mruczał towarzysz mojej niedoli, stary pecet po synu. Poczułem się jak chomik w norze, jak kret, jak dżdżownica, jak … Zaszlochałem.
– Chłopaki nie płaczą – podniosłem się z upadku. Z szaleństwem w oczach, uzbrojony w kilof i łopatę rzuciłem na powstałem w moim domowym biurze wysypisko. 120 litrowy worek na śmieci napęczniał, z trudem zatargałem go do śmietnika.
Zaatakowałem oplecione pajęczynami i pokryte stuletnim kurzem kartony z płytami CD i szpulami magnetofonowymi. Chwyciłem dwa naraz, i… zawartość jednego z nich pomknęła po paraboli, z przyśpieszeniem 1g w stronę matki ziemi. Nieszczęśliwie na drodze ciężkich szpul, w twardych jak stal pudełkach, stał rozdziawiony netbook. Po 2 milisekundach całe towarzystwo dosięgło bruku.
– K###A! K###A! K###A! – zakląłem szpetnie podnosząc netboka.
– Za co? Za co? Cózem ci ucynił? – wyseplenił cichutko wyszczerbioną klawiaturą.
– D#PA! D#PA! D#PA! K###A! K###A! GÓ##O! SH#T! – wzbogaciłem potok przekleństw.
Ekran porysowany, obudowa porysowana, parę klawiszy wybitych. Szaleństwo uchodziło ze mnie. Oklapłem. Zapadłem jak czarna dziura. – Urlopu! Urlopu! Urlopu! – wyrzęziłem. Wybiegłem na spacerniak, twarz do słońca wystawiłem, w nozdrza wpadł lipcową nutą pachnący wiatr.
– Urlopu! – wykrzyknąłem w niebo.
– Jeszcze tydzień synu! – odkrzyknęły niebiosa.
ps. Na zdjęciu netbookowe zęby, sam netbook, zamknął się w sobie, i nie zgodził się na zrobienie mu zdjęcia w stanie jakim jest.
Fraglesi, ja wiem, ze to pech i nieszczescie, ale tak piszesz, ze nie mozna sie nie usmiechnac :)
Pozdrawiam slonecznie i wakacyjnie!
To może być wyjątkowo długi tydzień…
O tak, o tak….
Ja już straciłem wiarę – po jednym solidnym wyjeździe nadwyżka wypoczęcia została już skonsumowana, a incydentalne mikrourlopy zamiast ładować baterie, wygenerowały raczej ubytki w zapasach sił. URLOP TO KŁAMSTWO!!!!
A na serio, twardy bądź. Już tylko kilka dni.