Pierwsza zaczęła się drzeć lampka oliwna. Prawdę powiedziawszy odzywała się (gdy się zapala to odzywa się brzęczyk) już parę dni przed wyjazdem. Mechanik przy okazji zmiany oleju, zmienił czujnik. Bez powodzenia. Gdy przyjechałem z reklamacją, wzruszył ramionami i powiedział, że to pewnie elektryka. Coś widać nie styka. On nie da rady, bo prądu się boi.
Wujek Gugiel podpowiedział, że to częsta przypadłość żółwików, i za bardzo się nie ma czym martwić. Helmuty, najlepsi konstruktorzy samochodów, tudzież czołgów na świecie, dobrze wiedzieli co czynią. Lampka świecąca w sposób ciągły oznacza, że raczej nie powinno się odpalać silnika, bo olej ma wychodne, i może to skończyć się wielkim bubu. Lampka migająca, poparta brzęczykiem oznacza, że powyżej 2000 obrotów nie ma wystarczającego ciśnienia, co też może skończyć się sepuku.
Bardzo często szwankuje czujnik, albo kabelek, albo sterownik w szafie (deska rozdzielcza) a ciśnienie jest, więc mądrzy (zwykle po szkodzie) mieszkańcy kraju nad Wisłą zwierają czujnikowy kabelek do masy, czyli robią coś co germańskim inżynierom nie mieści się w głowach. Czujne ucho kierowcy wyłapie w końcu kiedy silnik pracuje nieprawidłowo, zwłaszcza, że silnik jest w szoferce, jak w Jelczach ogórkach, trzeci pasażer siedzi na nim okrakiem.
Lampka odzywała się rzadko. Zlałem ją i nucąc „W Polskę jedziemy drodzy panowie, w Polskę jedziemy…” ruszyłem na wschód.
Drogi zrobiły się wąskie, podziurawione jak ser szwajcarski. Rosnące na poboczach drzewa były urocze, ale często gęsto oznakowane krzyżami, kwiatami, zniczami. Jechałem powoli (50-60) obserwując z rozbawieniem jak próbują mnie wypierwszyć furki szybkich i wściekłych, przeważnie z rejestracjami zaczynającymi się na literkę W. Kolejni kandydaci do ukrzyżowania.
Czasem wyprzedzałem dawców organów. Zwykle z przodu mamusia z dzidziusiem w przyczepce, potem starszy narybek w hełmach, na końcu tatuś z bagażami. Fanatycy dwóch kółek, dla mnie samobójcy. Fajnie było patrzeć jak próbują utrzymać równowagę gdy mijał ich rozpędzony do stówy tir.
Pies kiwał głową. Woda chlupała w zbiorniku. Basem grzmiały garnki, wtórowały im tenorem talerze i szklanki. Schowany w nawigacyjnym pudle Hołowczyc co pewien czas komenderował – prawy prosty 180 tnij, lewy ostry 90, długa prosta 200 – a ponieważ sunęliśmy jak żółw ociężale, zamykał się co pewien czas w sobie, aż musiałem stukać go w ekranik, aby raczył z łaski swojej podpowiedzieć gdzie teraz.
Oliwna lampka wzmogła wysiłki. – Bzzzz, Bzzzz, Bzzzz – darła się coraz częściej. – Nie będzie Niemiec pluł nam olejem w twarz – pomyślałem i parłem niczym kawalerzysta na tanki. – Halt das Auto! Halt Das Auto! – wyryczała po niemiecku bo język ten znała od dziecka. Udałem, że nie znam mowy wrogów. – Pull up! Pull up! Pull up! – przeszła na angielski. Tak się darła aż obudził się krzyżak, ten z tyłu, na wale. W końcu to była kraina Krzyżaków.
Na początku popiskiwał cichutko. Zupełnie jak wielki mistrz Ulrich von Jungingen, gdy chorągiewny królewskiej chorągwi nadwornej, Mszczuj ze Skrzynna, wbijał w jego serce nagi żelazny miecz, a działo się to roku pańskiego 1410, na Grunwaldowych polach.
– Halt znaci stój thy durrrnhy Polack! – wrzeszczała lampa – pi pi pi pi – wtórował krzyżak. – Cały rok czekałem na urlop! Pół roku bez słońca! Zniosłem mrozy, deszcze, przewaliłem tony śniegu! Dwa miesiące budowałem mój domek na kołach! Nie mam zamiaru marnować tego na co tak czekałem! Więc zamknąć się teraz germańskie nasienia! – wrzasnąłem. – Dobrze mówi! Gazu! Długa prosta 220! – zawtórował mi z pudełka Hołek.
Do Gołdapi wjeżdżaliśmy piszcząc gorzej niż cygański wóz. Ludzie oglądali się na ulicach. Dawali dziwne znaki. – Banzaj! – ryczałem przez okno i dawałem gazu.
Genialne :) Ech, łza się w oku kręci na wspomnienie wypraw ś.p. elciakami znajomka w głębokich latach osiemdziesiątych.