Babcia Helena i pszczoły – Połowce [03]

polowce03_600

Przez ostatnie dni sierpniowe 1908 roku, kiedy opadła poranna wilgoć, a robotnice wyleciały w większości z uli na zbiór, po sadzie chodził pradziadek Antoni. Towarzyszył mu młody Staśko, syn Wawrowów, którego pradziadek Antoni od dwóch lat przyuczał do prowadzenia pasieki. Staśko z przejęciem pompował podkurzacz, zadymiając obficie mocno podrażnione wtargnięciem dwóch intruzów pszczoły.

Pradziadek Antoni wyjmował ostrożnie do połowy ramkę, uderzał pięścią w jej górny rant, tak aby spadły z niej pszczoły. Następnie wyjmował ją całą i fachowym okiem oceniał, czy robotnice zapełniły wszystkie komórki plastra złotą zawartością. Przez prześwitujący, białawy wosk, widać było kolor złota. Pradziadek uśmiechał się z zadowoleniem pod wąsem i wkładał ramkę do skrzynki. Zapowiadał się niezły pożytek. Ostatni pożytek w tym roku, i niestety, jak okazało się wkrótce, ostatni dla pradziadka, który niedługo potem odszedł.

Dzisiaj oporządzali ostatnie pięć uli. Większość miodu została już odwirowana w ręcznych wirówkach i rozlana do wielkich, dębowych, wyczyszczonych wcześniej starannie beczek. Stały one w szopie czekając na kupców, którzy po niedzieli mieli zjeżdżać się swoimi wozami. Pięćdziesiąt pękatych baryłek, ważących po sześćdziesiąt kilo każda. Trzy tysiące kilogramów złotego nektaru.

Każda pszczela rodzina była w stanie dać, w najlepsze lata nawet 90 kg. Tym samym, złożona ze stu uli pasieka mogła i często przynosiła, bo pradziadek był przednim pszczelarzem, prawie dziesięć ton miodu.

Od paru dni jestem tam z nimi myślami. Towarzyszę pradziadkowi przy jego ulach, zza pleców patrzę jak powoli i pieczołowicie oporządza kolejną rodzinę. To tylko gra wyobraźni, obrazy budowane na bazie paru zdań z książki mojego taty:

Przypomniałem sobie jednak opowiadanie mojej mamy, że jako dziecko „biegała bawić się na kolonię niemiecką”. Czyli to było to miejsce. Tamtego domu już nie było, tylko jakieś nędzne zabudowania, ale widziałem miejsce gdzie był kiedyś sad, w którym – według dawnych opowiadań mojej mamy – stało około osiemdziesięciu, a może i około setki uli, i gdzie po każdym miodobraniu zajeżdżały wozy kupców, zabierając duże beczki miodu. Mała Helenka – jak wynika z jej opowiadań – była małą psotnicą. Razem z siostrami lubiły zakradać się do tzw. stebnika (to rodzaj dużej ziemianki, do której zwożono na zimę ule z pszczołami, chroniąc je przed mrozami) i pukając w ścianki uli budziły pszczoły, nasłuchując później ich brzęczenia. Takie „pobudki” były bardzo szkodliwe dla pszczół i zakazane, a więc odbywało się to oczywiście w tajemnicy przed ich mamą Franciszką. Słuchałem też opowieści o tym, jak w dużych, ręcznie napędzanych „wirówkach” odciągano miód z plastrów i jak ten świeży miód wtedy smakował, i o przysmaku: kiszonych ogórkach jedzonych z miodem.

Chciałbym spróbować któregoś razu tych kiszonych ogórków jedzonych ze świeżo zebranym miodem. A być może dane mi będzie samemu zostać pszczelarzem? Wyzwanie wcale nie takie trudne, naczytałem się i naoglądałem na ten temat przez ostatnie dni. Kto wie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.