Piec kuchenny jest duszą starego domu. Pali się w nim od rana do wieczora. Wokół niego toczy się życie, zwłaszcza w dni chłodniejsze, kiedy reszta domu zanurzona jest w zimnie. Jest jak prehistoryczne ognisko w jaskini, albo innej kryjówce. Ogień ujarzmiony, dający ciepło, gotowaną strawę i bezpieczeństwo.
Szukając mego wymarzonego siedliska byłem ostatnio w wiejskim domu w okolicach Pieniężna. Z sieni wchodziło się bezpośrednio do kuchni. Dzień był słoneczny, ale zimny. Będąc w środku czuło się wszechogarniające ciepło z palonego drewna. Trzeba było było szybko zdjąć kurtkę a nawet sweter.
Piec miał ponad czterdzieści lat. prawie tyle co ja. Od dziesiątek tysięcy gorących dni spuchł z lekka. Jeszcze jakiś czas posłuży, powiedział gospodarz, potem się go rozbierze i złoży od nowa. Bo piec musi być.
Na płycie stał czajnik. Gospodyni na chwilę przestawiła go na fajerki i już po chwili kuchnię wypełnił zapach parzonej kawy. Wyciągnąłem dłoń w kierunku paleniska. Poczułem ciepło duszy tego domu. Przez szczeliny fajerki było widać ogień, który ze śpiewem pożerał drewno z uschłej gruszy.
W tej kuchni nie było mikrofali. Meble były stare i podniszczone, podobnie jak twarze i ręce gospodarzy. Nie było marmurowych blatów, mikserów, blenderów i innych srelów. Było ubogo ale bardzo gościnnie i domowo.
Siedzieliśmy przy kuchennym stole, pokrytym ceratą w kratkę, piliśmy kawę i rozmawialiśmy na temat siedliska, które chcą sprzedać. Gospodyni przyniosła chleb i własnej roboty wędlinę. Było też mleko prosto od krowy, takie prawdziwe, nie żadne sztuczne popłuczyny z fabrycznego kartonika. Gospodarz przyniósł w swojej dużej spracowanej dłoni parę wafelków ze spiżarki.
Pomyślałem, że też będę mieć kiedyś taki piec, i zupełnie mnie nie przeraża fakt, że trzeba go będzie codziennie czyścić i rozpalać. Wiem, odgrzać coś w mikrofali, albo na płycie indukcyjnej, to tylko nacisnąć guzik. Wiem, że aby upiec chleb mogę sobie kupić maszynę do pieczenia. Ale to nie to samo. Brakuje ciepła.