O jakże marzą się mi już owe dni czerwcowe u progu lata, kiedy budzę się po piątej, a słońce już od godziny przemierza nieboskłon, za oknem drą się ptaki, a pobliską drogą przemykają pierwsze zaspane pojazdy. Ubieram się krótkie gacie, tiszort, sandały na gołe stopy, okradam lodówkę i wskakuje do rozgrzanego już słońcem auta, którego nie chciało mi się chować na noc do garażu, bo po co, skoro taka krótka.
Jadę powoli, nie śpiesząc się, wyludnionymi uliczkami mego osiedla, z otwartymi oknami i dachem, a wiatr przynosi mi zapachy budzącego się świata. Zieleń już okrzepła, nie jest tak jaskrawa jak w maju, ptaki zbudowały już gniazda, koty nie drą się szukając seksu. Czasem mijam dostawcę wyładowującego jeszcze ciepłe pieczywo, wciągam wtedy w nozdrza ten niesamowicie miły zapach.
Namakając dzisiaj we wrzątku wannie, uzmysłowiłem sobie, jak co roku, w połowie lutego, że to jeszcze raptem trzy miesiące z małym hakiem. Sto dni i nadejdą owe dni czerwcowe. Czasu nie da się przyśpieszyć, trzeba czekać cierpliwie, ale tak będzie, bo tak było rok, dwa, trzy i więcej lat temu.
Czasami w pracy, gdy zmęczę się ślęczeniem przed ekranem, otwieram pozłacaną kopertę mojej szwajcarskiej Doxy i patrzę jak ów perfekcyjny mechanizm drobnym ściegiem sekund odmierza upływający czas. Miniaturowe, osadzone w rubinowych łożach trybiki przekazują sobie ruch, począwszy od wirującego jak bąk wychwytu, skończywszy na tym największym, które porusza wskazówką godzinową.
Tempus fugit, aeternitas manet.
A no FUGIT…….. ni ma rady!