Wczoraj Arek mówił, że znosi ich do domu tony, kanie omija wielkim łukiem, bo ile można jeść kanie, rosną ich miliony. Patryk nawet nie chodzi do lasu, potyka się o nie we własnym ogrodzie. Piec obwiesił sznurami najprawdziwszych prawdziwków.
Dopiłem więc poranną kawę, wyszukałem w kuchni malutką maczetkę, chwyciłem za kosz wiklinowy. Ale co będzie jak grzybów nie znajdę i będę paradował z takim wielkim koszem, i a nuż spotka mnie sąsiad? Gotów pęc ze śmiechu. Wcisnąłem więc do kieszeni reklamówkę. Powiem, że grzybów nie zbieram, tylko tak sobie spaceruję.
Było idylicznie. Słonko pięknie świeciło, cwierkały ptaszki, brzęczały muszki. Wniknąłem w brzozowy zagajnik. Prę jak lodołamacz miażdżąc pomniejsze brzózki. Grzybów dużo, wszystkie blaszkowate, głównie te czerwone z białymi kropkami. Krzyczą do mnie – zjedz nas, zjedz nas, a będziesz miał fajne wizje.
Przeskanowałem brzozownik wzdłuż i wszerz, bez efektu. Postanowiłem wspiąć się na górkę, tam gdzie rosną zacne dęby. No co jak co, to pod wiekowymi dębami, w wilgotnym runie, znajdę olbrzymie prawdziwki.
Rzec łatwo. Do dębowego lasku dzieli mnie ze sto metrów zarosłej po pachy łąki. Staram się iść po śladach sarenek i zajączków. Alem cztery razy od nich szerszy. Sunę jak kombajn, mokry po szyję. Pot się leje z czoła. Pokrzywy chłoszczą twarz. Zaciskam zęby. Dam radę.
Koniec końców wpadam grzybowygłodniały między drzewa. Gęstwina coraz większa. Spod nóg ucieka zwierzyna.
– Nie idź tam człowiecze! – krzyczą zające.
– Tam śmierć, stój! – wołają przerażone sarny.
– Matecznik jakiś? – myślę.
Między pniami błyska woda, skryte leśne jeziorko.
Ale co to? Na brzegu siedzi młoda, naga dziewczyna, z długimi zielonymi włosami. – Pódź ku mnie młodzieńcze – tęsknie śpiewa – ja tobie dam …
Nie czekam na to co gotowa mi dać. Żaden ze mnie młodzieniec, już dobrze wiem co takie rusałki potrafią. Uszy zatykam, w tył zwrot robię, ewakuuję się.
Ale nie ma tak łatwo. Nogi oplatają kolczaste węże, błotnista ziemia z mlaskiem połyka gumofilce. Niczym Wiedźmin chwytam za miecz mój (nożyk kuchenny) i dalejże ciąć krwiożercze liany. Uff, wolnym! Wypadam na łąkę. Ku słońcu.
Mokry i zmachany docieram do domu. Pod modrzewiem, parę kroków od domu, potykam się o dwa maślaczki. Mogę więc rzec, że znalazłem parę grzybów