Ławeczka stoi nad oczkiem wodnym przed domem. Siedząc na niej widzi się fronton domu, rabatową dżunglę po lewej, osłaniającą warzywniak, a po prawej zamknięty w kwadracie starych zabudowań gospodarczych łąkotrawnik, na obrzeżu którego zaszczepiliśmy brzezinę.
Lubię to miejsce, to taka moja świątynia dumania. Co najmniej raz dziennie, o ile nie pada, przysiadam na ławce, zzuwam klapki, gołymi stopami łączę się poprzez zielony kobierzec z matką ziemią, i jest mi dobrze. Jeżeli jestem niespokojny, wytargany wyniesionymi z cyfrowego kieratu emocjami, czuje jak momentalnie opadają one ze mnie, wsiąkają w ziemię.
I siedzę tak patrząc a to w lewo, a to w prawo, a to na dom, a to na drzewa w oddali, które śpiewają swoją piosenkę pieszczone dłonią wiatru. Po chwili przybiega śpiewająca kotka Koksa, kładzie się u mych stóp, i włącza mruczka.
Czasem przybieży także znacznie starsza, równie czarna jak noc, kotka Mimi, kocia królowa. Już nie tłucze małej koksy, nawet ją broni przed nowym obcym, który od paru dni próbuje zadomowić się na hacjendzie.
Obok przemyka Hanka, kocia modelka, kręcąc swą zgrabną dupcią, zajęta łowami nie reaguje na zawołanie. Ona nie ma czasu na głupoty.
Kiedyś, kiedy byłem znacznie młodszy, śmiałem się ze starszych ludzi, którzy przesiadują, zwłaszcza na wsi, na ławkach przed domami, albo tkwią oparci o poduszki w oknach swych mieszkań. Jak tak można tracić czas, krzyczało coś we mnie, tak gapić się bez celu? Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe…
Dzisiaj sam, choć jeszcze nie jestem dziadkiem, siedzę w tak pięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej, i chłonę ciszę i spokój na wyspie bezludnej pośród natangijskiego oceanu pagórków, o którym śpiewano dawniej: O kraju ciemnych lasów i przezroczystych jezior, nad szerokim polem lśnią Plejady.