Obudziłem się w połowie lutego, chyba tego dnia (16II), kiedy zima uparła się, aby przekonać mnie, jaka jest piękna, chcąc sprawić, abym ją polubił. Porozwieszała na wszystkim, co się dało miliardy diamencików. Może to i ładne było — nową Zorką pięć zrobiłem parę zdjęć — ale zimy i tak nienawidzę.
Siedziałem przed białym okiem monitora i docierało do mnie, że niczym stary niedźwiedź, przespałem ostatnie zimowe miesiące. Młode słońce mocno grzało w kark, wypełzłem więc z gawry, poczłapałem do łazienki. Z lustra spojrzał na mnie jakiś odrażający menel, zarośnięty i nieogolony. Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie… – wyszeptałem. – Eee.. Lepiej nie mów.
W dniu przebudzenia podjąłem dwie decyzję: golę pałę na łyso i kupuję bicz na siebie. Co też uczyniłem. Maszynka do strzyżenia psów poszła w ruch, poczułem się jak rekrut, albo buddyjski mnich. Bicz odebrałem z paczkoszafy dzień później.
Bicz jest czarny, ma magiczne oczko i kopie prądem jak za długo nie ruszam rzyci. Bezlitośnie też punktuje lenistwo, licząc każdy krok. Aczkolwiek zauważyłem, że machając ręką, można go oszukać. Niemniej jednak założyłem sobie początkowy limit 8000 kroków do dziennego przerobienia.
No niestety wredna zima i meteoryt pokrzyżowały plany. Przez pierwsze dni krokowa krzywa pięła się raźnie w górę, ale nastał dzień odejścia natangijskich wód. Stopniało zalegające grubą warstwą białe g, a podwórzec zamienił się w sadzawkę. – Toniemy! – zakrzyknąłem i rzuciłem się do pomp.
Zima kontratakowała i nocą zamrażała trakt, na którym nabijałem kroki. A zaprawdę powiadam wam, trudno się łazi po lodzie w gumiakach. Dwa razy wywinąłem orła. Na dodatek w zeszły weekend zobowiązałem się usunąć leżący przed oknem tarasowym od 2 lata (zupełnie mi on nie przeszkadzał!) meteoryt.
Chcą to zabłysnąć, pokazać, jaki to ze mnie jest (jeszcze) Pudzian, chwyciłem i poderwałem do góry ów ważący 100 kg głaz betonowy. Para ze mnie cała uszła, gwiazdy mi się na jasnym niebie ukazały, lecz dałem radę, na taczkę go wciepłem. Lecz w plecach coś trzasło.
I tak snuje się od tygodnia, jak dziad zgarbiony, ostrożnie stawiając kroczki, stękając z bólu. A wredny bicz rechocząc, pogania mnie, kopiąc prądem. Ale nie odpuszczę, niech no tylko plecy się posklejają, skowronek zaśpiewa, a ja pomaszeruje w mych butach siedmiomilowych. Hej ho!