Lubię te chwile poranne, kiedy kofeina krąży już w żyłach, cyfrowy kierat rozruszany kręci się powoli, koty od dwóch godzin sieją spustoszenie wśród gryzoni. Wychodzę przed dom, w samej piżamce, zdejmuje klapki i zanurzam bose stopy w zroszoną trawę.
Trawa jest przyjemnie chłodna, srebrno wilgotna, przywiera do moich stóp, zestawia połączenie z matką ziemią. I tak stajemy się jednością, ja i planeta, która mnie nosi, a nad głową przebija się przez zaranne muśliny życiodajne słońce.
A potem siadam na ganku i kontempluję spokojność poranną. Przybiega złotooka Mimi, siada koło mnie, i razem witamy nowy dzień. Mimi wymrukuje kocią modlitwę poranną, zaś ja, lumpenliberał, wykształciuch i antyklerykał bardzo złego sortu, ze zdradziecką mordą, domorosły filozof, chwalę po swojemu Boga Ra.
Od strony Dwórzna dolatuje pianie kogutów, ze strony przeciw położnej szczekanie Andrzejowych psów. Stary Bocian ekwilibrysta stoi na jednej nodze na kalenicy zrujnowanej obory czyszcząc sobie pióra. Zza górki, od strony Lasotów trąbią żurawie wuwuzele. Ćwierkają wróble.
Gdyby ciszę i spokój, owo magiczne spowolnienie czasu, dałoby się kroić nożem i pakować w pudełka, albo wpychać w butelki, byłby bogaczem mogąc sprzedać ten bezcenny towar mieszkańcom betonowych mrowisk. Na etykietkach napisałbym „Ambrozja Shangri-La”.
Wczoraj widziałem w oczach Sławka ból, kiedy musiał już wracać do wielkiego miasta na zatoką zimnego morza. Szuka tutaj swojego miejsca, powiedział, że przed pięćdziesiątymi urodzinami musi je znaleźć, to już niedługo, parę miesięcy.