Wesołe miasteczko przybyło w czwartkowy poranek. W warkocie traktorów, w chmurze drażniących nozdrza spalin, nadciągnęło z południa, i rozsiadło się na wielkim, specjalnie na tą okazję skoszonym trawniku, przy czteropiętrowych domach z betonu, u wylotu drogi na Pieniężno.
Mężczyźni o spracowanych dłoniach i zniszczonych twarzach sprawnie rozstawili kolorowe wozy, które już dawno przestały być miejskimi autobusami. W środku stanęły karuzele z kaczorami i helikopterami, z drugiej strony zaparkowali kolejkę górską i autodrom. Udający się na pobliski cotygodniowy rynek mieszkańcy przystawali przyglądając się, zza firanek pobliskich bloków spozierały ciekawie stare kobiety.
Przez następny dzień w obozowisku wrzała praca. Rozciągnięto kable, którymi żwawo popłynął prąd. Z ustawionych na dachu karuzelowego kiosku wielkich głośników popłynęła rytmiczna ludowa piosenka o Janku co zakochał się, że hejże hej. Zapachniało cukrową watą. Na strzelnicy ktoś z obsługi walił z wiatrówki do puszek.
Przyszło niedzielne południe. Wesołe miasteczko, tandetnie kolorowe, nadmuchane, rozkaruzelowane, rozsiadłe na brzegu sennego miasteczka, pod poszarzałym niebem, czekało na dzieci. Mężczyźni o spracowanych dłoniach i zniszczonych twarzach siedzieli w kucki kurząc tanie papierosy coś tam urwując do siebie.
Po placu snuł się jedynie starszy posiwiały wąsaty mężczyzna, z pucołowatą twarzą, i rogowych okularach. Pytał o cygana imieniem Melquiades, który swego czasu dał imponujący pokaz czegoś, co sam nazwał ósmym cudem świata wymyślonym przez uczonych alchemików z Macedonii, a mianowicie wielkim magnesem. Lecz któż by brał Jose Arcadio Buendia na poważnie.
W poniedziałkowy poranek mężczyźni o spracowanych dłoniach i zniszczonych twarzach oraz kobiety o złym spojrzeniu zebrali się w jednym ze starych autobusów. Ich szef rzucił na stół skromny zwitek banknotów, utarg z weekendu. Po odliczeniu kosztów na głowę wypadło po kilkanaście złotych. Posypały się urwy i uje. Spadamy szefie, rzucił ten którego zwali dziadkiem, nic tu po nas.
Jeszcze się łudzili, kurząc tanie papierosy spozierali w stronę miasteczka. Może przyjdą jeszcze jakieś dzieciaki, wskoczą w poobijane, łuszczące się kaczory, albo plastikowe helikoptery, poobijają się z piskiem na autodromie, wzniosą ku niebu na kolejce górskiej. Na darmo. Z okien betonowych bloków patrzyły tylko oparte na poduszkach stare samotne kobiety.
Nocą z poniedziałku na wtorek na placu pojawił się duch cygana o imieniu Melquiades, z krzaczastą brodą i rękami jak łapki wróbla. Towarzyszący mu cyganie targali teleskop i lupę wielkości bębna, ostatnie odkrycie Żydów z Amsterdamu, lecz jedyna osoba w miasteczku na skraju świata, która byłaby zainteresowana tym ósmym cudem świata, stary Jose Arcadio Buendia, spał w najlepsze u boku swej żony Urszuli Iguaran.
Nie spały zaś stare autobusy, bo one nigdy nie śpią. Dyskutowały o tym, że znowu przyjdzie im ruszyć w drogę, targane przez stare jak one traktory, w oparach śmierdzącego niedopalonego oleju, w bolesnym bólu resorów, dobijanych każdą napotkaną dziurą powiatowych dróg. Jechać ale gdzie i po co, przecież dzieci już nas nie potrzebują, mają te swoje tablety, smarfony, komputery, quady. Pora nam odejść za tęczowy most do krainy wiecznych wesołych miasteczek. Bez sensu to trwanie w ułudzie.
I wtedy najstarszy z nich, w tą noc pod ciężkim jesienniejącym z wolna niebem, czując, że nie podoła drodze, że jest stary jak świat, a jego autobusowi bracia już dawno spoczęli na złomowiskach, zapłonął jak żywa pochodnia, samospalił się, dokonał swoistego aktu Auto(bus)-da-fé.
I to był ostatni raz kiedy do miasteczka na skraju świata przybyło wesołe miasteczko. Już nigdy więcej na trawniku u wylotu drogi na Pieniężno nie miały pojawić się karuzele z kaczorami, autodrom i nizinna kolejka górska.