Kanibalizm

Panie wybacz mi albowiem strasznie zgrzeszyłem. Kanibalizmem!

Nie, nie poćwiartowałem żony i nie pożarłem jej. Opuściła mnie rano, udając się w kierunku wielkiego miasta nad zatoką zimnego morza. Koło południa zlustrowałem lodówkę i z przerażaniem stwierdziłem, że grozi mi głód.

Odpaliłem więc czołg i pozbawioną doszczętnie asfaltu 512-ką potelepałem się do miasteczka. Najpierw zajechałem do przyjaciół zobaczyć postępy w budowie pieca chlebowego, no i zasiedziałem się.

Błąd, bo soki trawienne zaczęły przeżerać ściany żołądka. Jakaś potężna siła skierowała me kroki do jedynego mięsnego w miasteczku, tak zwanego podlasiaka na rynku. Biję się w piersi – zwykle tam nie chodzę. 
I stałem oto przed przeszkloną ladą, a tam kiełbasy różniste, serdelki, boczusie, słoninka, szyneczki…

– Graszka wybacz, chcesz być wegetarianką, to se bądź – pomyślałem – ale ja nigdy, przenigdy nim nie zostanę, bo mam w sobie nieusuwalny gen kanibala. Kocham mięso!

Zaraz mnie tu niektórzy spalą na stosie, ukamieniują, wychłoszczą, wybatożą, że jak można jeść braci mniejszych. Mordować świnki, cielaczki, a potem je chrupać. Ano można, nie poradzę, jak nie zjem mięsa przez parę dni, to zaczynam inaczej patrzeć na koty, psa, ludzi…

Siatę całą mięsiwa pod postacią kiełbas, serdelek, oraz metki wytargałem z tej świątyni karniworskiej. Głodny, niczym lew przed polowaniem, wpadłem do lewiatana po chleb. A tu na półce, wśród innych słoi, stoi fasolka po bretońsku i rączki do mnie wyciąga wołając: kup mnie! Kup!

Boże miły! Jak ja dawno nie jadłem fasolki po bretońsku, królowej barów dworcowych, której notabene Bretończycy w ogóle nie znają. Nie oparłem się, podobnie jak kwasowi chlebowemu, i wielkim białym bułom pełnym glutenu. Oparłem się za to smalcowi z fabryki i konserwie turystycznej. Mały plus dla mnie.

W domu zagrzałem wielki gar bretońskiej fasoli, dodałem kukurydzy i wciachałem trzy grubaśne serdele, jako że fabryka uznała, że cztery plasterki dziadowskiej kiełbasy na litrowy słoik styknie.

I jadłem aż uszy się mi trzęsły, zakąszając wielką białą grzeszną bułą i małosolnym ogórem. Kwas okazał się oszustwem. Po pierwszych paru łykach przyjrzałem się etykietce, i dojrzałem, że nad wielkim napisem „Kwas chlebowy” jest malutki, widoczny jedynie przez lupę, dopisik – „napój o smaku:”

Potem pasibrzuch kanibal zległ na kanapie, jęcząc i stękając. Kołdun wzdęło tak, że guma w spodenkach niebezpiecznie się naprężyła grożąc trzaśnięciem. Dogorywałem, a kotka Mimi patrzyła na mnie z 
politowaniem.

Panie wybacz, nigdy więcej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.