No więc, że ten dzień nadejdzie, wiedziałem od dawna. Niepokój narastał stopniowo, starałem się go odganiać, zamiatać pod mózgowy dywan, ale bez powodzenia. Próbowałem przełożyć ten dzień. Może jutro, mówiłem do Graszki, bo to tamto. Raz się udało, ale za drugim razem już nie, nie można tego było odkładać w nieskończoność.
Od paru dni zapanowała Syberia. Nasypało śniegu, który wiatr uformował w zgrabne barchany. Natangia zaczęła przypominać białą Saharę. Na szczęście każdego ranka, odważny sąsiad, swoim pyrkoczącym lodołamaczem udrażnia tor wodny. Niemniej jednak pod osłoną ciemności królowa zima niweczy jego syzyfową pracę.
Wstałem po piątej, zrobiłem kawę, obudziłem Graszkę. Opaliłem siedliskowe szperacze. Udeptana gumofilcami (moja metoda na odśnieżanie – za cholerę nie wiem, gdzie podziała się łopata śnieżna) ścieżka do auta znikła. Szit, znowu napadało, zakląłem, już ja widzę przebijanie się do cywilizacji.
Nie chcąc narażać Graszki na śmierć w okowach lodu, postanowiłem odpalić czołg i samodzielnie, testowo przebić się do drogi na Paprocin. Pomajstrowałem wajchami, ryknąłem mechanicznymi końmi i z fantazją Grigorija począłem rozgniatać białe g*. My czterej pancerni, rudy i nasz pies… – nuciłem, roznosząc w puch diuny. Możemy jechać, powiedziałem po powrocie do chałupy.
No i pognaliśmy ciemną, zziębnięta nocą do najbliższego punktu wymiany korony. Podobno mieli rzucić nową odmianę – Omikrona. Wdzialiśmy nasze szczelne ef-ef-pe-dwójki i za dwie monety kupiliśmy olbrzymie kojce na kółkach.
U wejścia się rozdzieliliśmy. Graszka potoczyła się prosto, ja zaś w prawo, tam, gdzie stoją wody, zafoliowane chleby, i najważniejsze: coś, co Ślązaki zwą biksy. Już po chwili (tego się właśnie obawiałem!) zaczął się dramat. Z zewsząd nastąpił zmasowany atak, czoło zalał zimny pot, świat zaparował, namordnik zatkał się cząsteczkami H2O, zaczęło brakować tlenu. Zacząłem rzęzić jak Anakin Skywalker w wieku balzakowskim, kiedy to paradował w stalowym garnku na głowie.
I zdarłbym ze zlanej potem facjaty namordnik, ale oczami wyobraźni widziałem wiszące w powietrzu kwintyliardy omikronów, które tylko czekały, aby wpaść w mój otwór gębowy i posłać mnie do piachu.
Wkoło krążyły biedronki, z zalotnie opuszczonymi poniżej nochalków woalkami. Siewem omikronków zajmował się też starszy pan, który z niepierwszej młodości namordnika zrobił sobie podtrzymywacz brody. Wiadomo w starszym wieku mięśnie twarzy już nie te.
Nieopatrznie zaturlałem się w alejkę cukierniczą. W moją stronę wyciągnęły się tysiące rączek. Ja! Ja! Weź mnie! Jestem pyszna, mleczna, orzechowa – kusiły czekolady. My, my, takie chrupiące, owsiane, zawsze nas lubiłeś, wybierz nas! – wdzięczyły się ciastka. Nie, nie, błagam was, jestem na diecie, litości, kwiliłem, słaniając się na nogach.
Wycieńczony dotarłem do regału z onymi biksami. Nie przebierając wrzuciłem zgrzewkę angielsko gulaszowych krakusków. Próbowałem dojrzeć cenę, ale przez zaparowane patrzałki, cyferki dziwnie się dwoiły i troiły. Do wszystkiego jakieś sosy co by suchego ryży nie wtranżalać. Kojec zapełnił się po sam dach.
Czując się jak nurek, któremu kończy się tlen, rzutem na taśmę, wyrzuciłem wszystko na… taśmę. I ruszyła kasująca maszyna ospale, szarpnęła towary i ciągnie z mozołem, i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej.
Pin wbiłem, karta zrobiła się lżejsza od powietrza, i gdybym jej w porę nie złapał, zawisłaby u sufitu. Poturlałem ten mój kojec pełen złota w stronę czołgu. Wrzuciłem wszystko na czołgową pakę, aż jęknęły resory. Po jakimś czasie dołączyła Graszka ze swoim równie ciężarnym kojcem.I po co to, zapytacie. By pobić rekord!