Monika stała na końcu kei. Pomimo zaawansowanego wieku, wyglądała jeszcze całkiem całkiem. Zwłaszcza w tym majowym mocnym słońcu. Dość niska, przysadzista, ale chyża. Nadal miała w sobie to coś. Lekko podpici szli w jej stronę. Drżąc czekała cierpliwie,
Urodziła się w 1965 roku w stoczni „Wisła” w Gdańsku. 196 ton wyporności, 36 metrów długości, sześć szerokości, zanurzenie lekko ponad półtora metra. Dwa wysłużone silniki skody o mocy 390 koni. Z bliska było widać jak bardzo jest zmęczona życiem. Łuszcząca się farba odsłaniała warstwy z innych czasów.
Słońce znikło, zrobiło się zimno, mocno wiało. Większość odziała się po uszy w polary i kurtki. Co odważniejsi (spragnieni wiosny?) rozchełstani, kiwając się lekko na szeroko rozstawionych nogach, z piwem w ręku, wspominali odbyte rejsy. Niedzielni żeglarze. Dzieci piszczały z uciechy.
Zaterkotała silnikami. Nagle mocne szarpnięcie, uderzenie. Ktoś krzyknął, inny potknął się. Majtek o rozbieganych oczach i nieświeżym oddechu, klnąc niczym szewc, zrzucił zapomnianą cumę. Kolejna rana na jej boku. Bosman, kręcąc z niezadowolenia głową, taksował nagryzioną keję. Ruszyli.
Raźno pruła w stronę zatoki. Pstrykały migawki, sypały się żarty, donoszono piwo i kanapki. Minęli falochron. Morze zrobiło się stalowoszare, pomarszczone falami, które ucieszyły by nie jednego serfera. Wiedziona ręką kolejnego kapitana, ostro cięła nadbiegające spienione grzywacze.
Góra dół góra dół. Niedzielni żeglarze pobledli. Mężczyźni, dla dodania animuszu, rzucali coraz bardziej pieprznymi żartami. Kobiety wtuliły dzieci. Młódź chichotała. Ktoś zaczął spoglądać na wiekowe tratwy, zastanawiając się czy aby są jeszcze sprawne.
Na wysokości Portu Północnego zaczęła powoli zawracać. Boczna fala robiła wszystko aby ją wywrócić. Nie pierwszy i jeszcze nie ostatni raz. Wracali z ulgą wypisana na białych i owianych słonym wiatrem twarzach. Dziecko oddało co zjadło. Drugie chciało iść w jego ślady.
Schowani za falochronem, przemknęli koło rezerwatu ptaków. Wróciło słońce. Zelżał wiatr. Kapitan, chcąc zatrzeć niefortunny start, zaplanował fantazyjnym łukiem wbić się w keję. Wbił się ale w mieliznę. Niedzielni żeglarze zarechotali boleśnie.
Monika ciężko mieliła wodę. Przód tył, przód tył. Na brzegu zaniepokojeni prężyli się ci co zostali. Uff! udało się. Reszta desek z kei poszła na dno. Wściekły bosman krzyczał mocno gestykulując. Majtkowie mieli wyraźnie dość. Przygód i alkoholu?
Z ulgą witali stały ląd. Ktoś zażartował, że trzeba ucałować ziemię. Studenci pognali by zająć dobre miejsce w kolejce do kija i grilla. Monika patrzyła za nimi swoimi niebieskimi oknami, wspominając dawne czasy.
—
Zapraszam na zdjęcia z rejsu
Ehh, nawet mi nie mów… Kiedyś na wakacjach w podobnych warunkach weszliśmy na taki stateczek… Że niby taka atrakcja. Nawet nie spodziewałem się, że mogę mieć chorobę morską. Z pokładu schodziłem prawie na czworaka, a kumple zarzekali się, że tak zielonej twarzy nie widzieli jeszcze nigdy… No, ale żyję… xD
Morze szepce nam o nas samych… Wpływamy w nie w pełni zaufania, bezpieczni na statkach…
Lecz wystarczy lekki podmuch, żebyśmy poczuli się tacy mali w bezkresie toni…
Statki są jak nasze stare zmurszałe mechaniczne anioły, niosące nas w bezmiar błękitu tam, i z powrotem…
Bardzo fajny blog…
Ja tę Monikę chyba gdzieś już widziałem, chyba pod stopami swoimi…
…tyle że wtedy „lekko podpici” było mocnym eufemizmem, w stosunku do większości pasażerów.
Ale widoki jakie :-)
„… and the sea will grant each man new hope.
The sleep brings dreams of home”