Śmiem twierdzić, iż Polska egzotyczna jaką opisuje Grzegorz Rąkowski już nie istnieje. Pokryła się eternitem, blachą falista, papą. Elewacje skrył siding poplamiony liszajami satelitek. Na podwórkach miast konia z furmanką, zachodnie wypasione ciągniki. Siedem jeden do setki, skóry, klimcia, kierownik w drewnie ;-)
Tekst będzie dłuższy, bo trochę się tych wspomnień z trzech ostatnich dni zebrało. Każdego dnia wieczorem otwierałem radiostację przenośną, towarzysze podróży zaś zimne piwo z gołdpaskiej Biedronki (nakupili pół bagażnika) i na tym się moje pisanie kończyło. Piwo brało górę..
Pierwszy dzień rajdu był niejako oszukany. Zatoczyliśmy ponad stukilometrową pętlę i spaliśmy ostatni raz u Pani Sławy w Trzech Świerkach.
5 sierpnia, środa
Tniemy na Przerośl. Coś zalega na środku drogi.
– Co to jest? – rzucił Mirek.
– Bóbr? – zasugerował z tylnego siedzenia długi Tomek.
– Gumowy chyba – stwierdziłem ja. Zarechotaliśmy. Faktycznie to był kawałek opony.
Długi Tomek podłączył gepeesa. Miła pani za cholerę nie chciała się zgodzić z naszą marszrutą. Ze stoickim spokojem kazała zawrócić, wskazywała dziwne kierunki. Pozostawała niewzruszona na nasze niewybredne żarciki. Zamilkła odcięta od prądu.
Nad Hańcza wdrapujemy się na wieżę (tylko z nazwy)widokową. Otaczające ją drzewa skutecznie prawie wszystko zasłoniły. Parę kilometrów dalej, przystanek na kąpiel. Długi Tomek i Mirek prą szukając osławionej głębi. Bez skutku.
Dobijamy do Wiżajn. Małego głoda zabijamy w przydrożnym barze. Młode, cudownie zaciągające dziewczę za ladą kusi. Jak odmówić? Na stole lądują kilogramowe kartacze (rodzaj pyzy z mięsem) a ja dostaję litrowy omszały kufel piwa, z powodu którego mam pewne luki w pamięci z następnej godziny.
Mirek koniecznie chce zobaczyć Litwę ojczyzną naszą. Młoda kusicielka informuje nas jak dostać się tam nową (Dziękujemy ci o Unio!) asfaltową drożynką. Tarabanię się na tylne siedzenie, stery przejmuje Tomek Sz. Na niedługo, bo przed znakiem, że tu kończy się Polska właśnie musimy go zostawić. Nie ma dowodu ani paszportu. Woli nie ryzykować. My zaś penetrujemy litewskie bezludne terytorium. Po dziesięciu kilometrach zniechęcony Mirek (no chociaż jakiś sklep! – mówi) zawraca.
Mosty w Stańczykach oglądam z poziomu mrówki. Litrowy kufelek jeszcze działa, poza tym nie ma bandziaży. A nawet gdyby byli to nie wiem, czy mieliby wystarczająca gumę dla mnie.
W powrotnej drodze, prawie przy samej agroturystyce, napotkamy auto Belgów. Mirek z dobroci serca postanawia zapytać czy nie potrzebują pomocy. Nasz zakurzony, wypełniony przez 4 (w tym trzech totalnie łysych) dorodnych karków, ciemny Chrysler Voyager, przyhamowuje w obłokach kurzu. Mirek szczeka coś w mowie helmutów. Belgowie uśmiechają się niewyraźnie lekko przerażeni. Odjeżdżamy. Zapewne długo będą opowiadać jak to cudem uniknęli napadu w dzikiej Polsce.
6 sierpnia, czwartek
Żegnamy Panią Sławę i już tylko we trzech (Długi Tomek wraca do Gdańska) mkniemy do Puńska. Obfotografowujemy neogotycki kościół i parę drewnianych kapliczek. Położone przy głównej ulicy drewniane, w dużym stopniu osajdingowane, domy nie wzbudzają naszego zachwytu. Klimatu dopełnia wielgaśny dom handlowy Feniks. Na moje oko późny Jaruzel.
W Sejnach atakujemy najpierw dawną synagogę. W środku klub jazzowy. Zero klimatu. Snujemy się uliczkami. Nowe murowane domy a pomiędzy nimi czasem coś z drewna. Dużo litewskich napisów. Część miejscowych rozmawia między sobą po litewsku.
Parkujemy na wielkim placu przed klasztorem dominikanów. Połączony z Bazyliką nawiedzenia NMP robi imponujące wrażenie. Obchodzę wkoło robiąc zdjęcia. Tomek Sz. zapuszcza się nawet w stare klasztorne ogrody, zarośnięte pokrzywami, aby zrobić dobre ujęcie.
Obiad jemy w poleconej przez aborygenkę, restauracji Konsul. Chłodnik litewski a potem danie o skomplikowanej nazwie. Palce lizać! Zapijamy zimnym kwasem chlebowym z dzbanka.
Potem trochę błądzimy po okolicznych bezdrożach. Albo ktoś przeniósł krzyże na rozdrożu w Radziucach albo autor przewodnika walnął się. Niczym ciągnikiem krążymy polami strasząc bociany. Dopiero miejscowi ratują nas z opresji nakierowując na Gawieniańce. Tam udaje się nam namierzyć jedną starą chałupę jak z XIX wieku.
Śpimy w nowiutkim, położonym zupełnie na uboczu pensjonacie o sympatycznej nazwie „Uroczysko Sarenek”. O zachodzie słońca, sącząc zimne piwo z Biedronki upajamy się ciszą i zapachem siana.
7 sierpnia, piątek
Postanowiliśmy nie przebijać się przez Puszczę Augustowską leśnymi duktami. Czerwoną szesnastką pognaliśmy do Klasztoru w Studzienicznej. Na plecach czuliśmy oddech rozśpiewanej pielgrzymki z jakiejś parafii. Objuczeni butelkami na wodę ze świętego źródełka. Ksiądz prosi o niegłaskanie ręki Papieża, bo już podobnie strasznie jest wygłaskana.
Z Augustowa żółtą 664 wracamy przez Lipsk, Dąbrowę Białostocką pod granicę aby zobaczyć Nowy Dwór. W przewodniku jest napisane: „… miasteczko zachowało wiele uroku i niewiele tu się zmieniło od czasów przedwojennnych. Przy ulicach stoją śliczne drewniane chałupy z ozdobnymi nadokiennikami, węgłami i rzeźbionymi listewkami. […] Gdzieniegdzie można spotkać skromniejsze chatynki pamiętające chyba ubiegły wiek, bez ozdobników ale za to z pięknymi szerokookapowymi dachami krytymi strzechą.”
Senne miasteczko (wieś?) zwiedzamy po amerykańsku. Powoli objeżdżamy dawny rynek i przyległe uliczki. Kiosk ruchu, miejscowy wczesnogierkowski wyszynk, sklep. Snuje się jakiś pies. Aborygen rozkłada auto. W przypływie rozpaczy chce wyrzucić przewodnik do śmietnika. Daję ostatnią szansę autorowi.
Ostatnia szansa to wieś Saczkowce położone tuż nad samą granicą. Gdzie tam. Wszędzie na dachach eternit lub blacha, czasem papa, a już rzadkością są drewniane gonty. Dom kryty strzechą zobaczyliśmy słownie jeden, i to po dłuższym błądzeniu leśną drogą.
Żeby choć jeszcze rozjeżdżony gościniec z błotnistymi koleinami. Ale nie. Przeważnie mniej lub bardziej dziurawy asfalt (choć trzeba przyznać, że po wielu, oznaczonych w atlasie jako białe cienkie, dróżkach jeździ się lepiej niż po niejednej czerwonej – wyremontowane za pieniądze z Unii). Bądź mocno chropowaty, niemiłosiernie zakurzony żwirowy trakt.
Z Szaczkowców, przez mało ciekawą Kuźnicę, i jeszcze mniej atrakcyjną Sokółkę dojeżdżamy do Krynek. Według przewodnika to niesamowicie urokliwe kresowe miasteczko gdzie zatrzymał się czas. Autor zaznacza jednak, że „nie ma tu co prawda olśniewających zabytków, ale panuje tu specyficzny trudny do napisania, nostalgiczny „kresowy” nastrój”. Hmm, być może nogi z nas i jakoś nie umiemy się nastroić, po dziesięciu minutach pędzimy do Kruszynian.
Cdn
Ja Wiżajny zaliczyłem kilkanaście lat temu; chciałem zobaczyć polski biegun zimna. Dziewczęcia chyba jeszcze nie było na tym świecie.