Nie, nie, nie chodzi mi o rudowłosą niewiastę, o kocim spojrzeniu, z nogami do nieba, która rzuca się na mnie z pazurami, chodzi mi o rozszalałe stado pacmanów.
Wczoraj, po przeczytaniu w ofrołdowej gazetce artykułu poświęconego temu co należy zrobić po zimie, wsunąłem rękę pod dywanik, a tam, o zgrozo! ryby się pluskają, żabki kumkają, brakuje tylko nadobnych rusałek, ewentualnie syrenek. Jednym słowem bagno! – Sacre bleu! – zakląłem po francusku, bowiem znam ten język od dziecka. W zeszłym roku mój nadworny blacharz odtworzył podłogę (patrz zdjęcie) i obiecał solennie, że woda nie będzie się lać.
Zdemolowałem auto. Uniosłem dywaniki, wyszarpnąłem mokre niczym pielucha niemowlaka wygłuszenie. Odessałem wilgoć i piach. Niczym zawzięty dzięcioł obstukałem gołą blachę, siejąc spustoszenie wśród pacmanów. Oszacowałem straty. Znalazłem przy okazji dwa złote oraz długo poszukiwany futerał na komórkę. Nota bene ciekawe jak on tam wpełzł?
Wetknąłem farelkę i pognałem do wyroczni googlowskiej z błagalnym pytaniem: O Pani, co czynić? Co czynić? Googlarka uprzejmie skierowała mnie do Landkliniki – dział dermatologia, a tam tłumy zaatakowanych mniej lub bardziej zaawansowaną rdzawką pospolitą.
Zanurzyłem się w lekturę opisów dramatycznej, i niestety skazanej na niepowodzenie walki z krwio… pardon stalożerczą rdzą. Oczy syciłem się dramatycznymi zdjęciami ubytków jakie potrafi poczynić w produktach fabryki w Solihull (niedaleko Birmingham) owa śmiertelna choroba.
Angielscy konstruktorzy widocznie doszli do wniosku, że najlepszym sposobem na zabezpieczenie auta, które spędza połowę życia w wodzie i błocie, jest… brak zabezpieczenia. Po co zadawać sobie trud w pokrywanie blach cynkiem czy innymi powłokami, kiedy rudowłose pacmany i tak blachę wtranżolą. Lepiej je skonstruować tak aby można było wymienić dowolny element nadwozia za pomocą młotka, klucza francuskiego i ewentualnie spawarki. Zarabiając przy okazji na sprzedaży części.
Teraz już wiem, że łodzi podwodnej z landryny nie zrobię. Zawsze dostanie się woda. Więc trzeba zrobić tak, aby miała szanse odparować. Blachę należy pokryć np. żywicą, jakby to był pokład jachtu, i co pewien czas wtykać tam farelkę, albo zostawić na stałe ;-) Wygłuszenie wyrzucę, może nawiercę otworki żeby szybciej woda spływała. Hałas? E tam, podgłośnię radio albo kupię zatyczki do uszu.
Wszystkie moje auta rdzewiały na potęgę. Nawet nowy polonez, kupiony za namową premiera Pawlaka, po dwóch latach cudnie pokrył się liszajami. Najbardziej były odporne mercedesy. W pierwszym (beczce) odkryłem dwa dni po zakupie gustownie owiniętą w folie deseczkę zakrywającą półmetrowy krater w podłodze pasażera. S-klasa (W126) miała progi jak rzeszoto. W Plymucie prawie zapadł się bagażnik. Jedynie rekin, mimo swoich 28 lat wychodzi obronną ręką, aczkolwiek zeszłej jesieni musiał się udać do kosmetyczki.
Nic tak nie cieszy człowieka, jak nieszczęście drugiego człowieka. Długo przyglądałam się temu zdjęciu i tej dziurze. Przy niej dziurka w podłodze mojego auta to pikuś, pan PIKUŚ.
Pewnego razu, jadę ja sobie szczęśliwa. Bo zawsze jestem szczęśliwa kiedy prowadzę auto. Śpiewam sobie razem z moim radyjkiem w aucie, od czasu do czasu ponarzekam pod nosem- tak sama do siebie na kierowców ”facetów”, którzy uważają siebie za najlepszych kierowców. Kiedy pomylę prawo z lewo, pokłócę się sama z sobą… jadę, oby do celu czyli cały czas do przodu.
No i naglę mój obcas w bucie, przysłowiowa szpilka, grzęźnie gdzieś tak głęboko, że nie mogę zmienić pozycji stopy. Szarpię się, morduję, już nieco później denerwuję. Noga, ugrzęzła na amen. Udało się sposobem. Wyciągam w końcu stopę z buta i wcisnęłam pedał hamulca. Cóż obcasem przebiłam najpierw gumowy chodniczek, okładzinę a później blachy. Dziura jak się patrzy. Oczywiście dalej jeżdżę w szpilkach, jedynie nieco inaczej stawiam nogę. Zapewne dziura będzie w innym miejscu.
Wpis powstał tak na pocieszenie- jak widać nie tylko Ty masz dodatkowe „dziury”.
No to coś na pocieszenie, bo masz tradycje rodzinne. Moja Szanowna Małżonka (od 1966 roku) popełniła kiedyś doktorat na temat – cytuję z pamięci – Ekonomiczne kryteria wyboru antykorozyjnych powłok malarskich przy naprawach taboru PKP. Pokazywała mi wtedy jak korodują polskie wagony i wpajała, że: „korozji nie da się wyeliminować, można ją tylko kontrolować”. Uwierzyłem. A teraz potwierdzę moje kwalifikacje. Jakieś trzy lata po zakupie pięknego Zaporożca…..zauważyłem kilka pęcherzy na farbie w okolicy tylnego błotnika. Troszkę jeszcze poczekałem, bo szkoda mi było psuć lakieru, ale w końcu uzbrojony w papier ścierny, śrubokręt (do skrobania) i dopowiednie farby itp. zabrałem się do tej kosmetycznej naprawy. Pierwszy ruch i śrubokręt wpadł do środka :-(
Skończyło się na naprawie – dosłownie – całego nadwozia…..trwało to dwa miesiące. Pracowałem sam i dla siebie, każdego dnia od 16 do 22:00. W końcu, auto było jak nowe! A kiedy lakiernik nałożył – na tak wyskrobane i zabezpieczone wszelkimi środkami antykorozyjnymi i wyszlifowane – nadwozie, śliczną „dolarową” farbę z PKO, było śliczne. Ludzie się oglądali na ulicy. Ale okazało się, że również silnik wymaga remontu…..to już przerastało moje możliwości, zwłaszcza w zdobywaniu części. Zaporożec został – z żalem – sprzedany. A nabywca powiedział tak: Panie, auto jest ślicznie odmalowane, ale teraz kiedy już kupiłem, wszystkie dokumenty są podpisane…..powiedz Pan, ale tak szczerze: czy pod tym ślicznym lakierem nie ma dziur zaklejonych papierem? Pomyślałem o tych dwóch miesiącach mojej pracy – chyba rzeczywiście byłem wariatem / pasjonatem, któremu nie warto wierzyć – dałem mu kluczyki i bez słowa poszedłem!
Ty jak widzę masz zdrowszy stosunek do walki z rdzą samochodową. Cieszę się :-)
Nie, nie mogę na to patrzeć
chciałeś mieć autentyczny brytyjski samochód terenowy ? ? ? tzn polski teren brytyjski car=
to masz teraz w aucie aero-hydro-wentylacje ;-)
Są metody i środki na zabezpieczenie przed rudą-warunek czysta, nowa i wytrawiona blacha oraz bardzo trzeba uważać na spawy zazwyczaj od nich zaczyna się wędrówka rudej…sprawa pracochłonna i jak pisał zbigniew dla pasjonatów
Znajdź w swojej okolicy tzw KRÓLA BITEXU pewnie jeszcze gdzieś w Osowej przeżył jakiś….
czyżby pozostałości po jakiejś wyprawie dostrzegam kawałki zawartości puszki z kukurydzą moze jakiś jogurt albo barszcz lub grochówkę
@ rolnika
Rzeczywiście, to byli KRÓLOWIE BITEXU. Poznawało się ich po wyjątkowo brudnych ubraniach. Oni byli w stanie wszystko zamazać dwucentymetrową warstwa tego szuwaksu. Wszystkie samochody „ociekały” owym BITEXEM. W dawnej Czechosłowacji kupowało się TLUMEX – też maziuga, ale w kolorze szaro – stalowym, jakdyby bardziej „elegancka”. Na opakowaniu napisano: używać tylko w dobrze wentylowanych pomieszczeniach i nie palić tytoniu. Miałem jeszcze tylko jakiś mały kawałek blachy do zabezpieczenia. Wyszedłem na dwór, na wiaterek, otworzyłem puszkę TLUMEXU, odsunąłem to wszystko daleko od siebie, zapaliłem papierosa i pędzlem z długim trzonkiem, malowałem tę blachę przez 10 minut. Czesi jednak pisali prawdę! przez tydzień miałem poważne trudności z oddychaniem….ten TLUMEX, to musiała być wyjątkowo toksyczna ZARAZA.
Daaawno mnie nie bylo u Ciebie, a tu patrze a fraglesi ma defektora? Napisz cos wiecej :D