Czasem chciałbym aby życie zatoczyło niesamowitą pętlę, lub żeby można było cofnąć czas, i stałbym jak tamtego czerwcowego poranka, trzynaście lat temu, ogolony z umytą głową, z teczką w dłoni, otwierałbym kluczykiem drzwi koralowej beczki 240 diesel, czekałbym cierpliwie aż zgaśnie pomarańczowa lampka, i zapalał motor.
On budziłby się jak zwykle zaskoczony, w końcu byłaby to piąta, albo nawet za kwadrans, lecz nie protestowałby, wiedząc, że taki jego los, że po to został stworzony aby wozić ludzi tam gdzie chcą, a odkąd któregoś deszczowego dnia w listopadzie 1997 splotły się nasze losy, wozić mnie.
Mknęlibyśmy więc moją i jego uśpioną dzielnicą, znacznie wtedy mniejszą, Kielnieńską nie tak rozwalcowaną przez tysiące tirów jak dziś, dojechalibyśmy do obwodnicy, nie mijając wcześniej Castoramy, bo jeszcze jej nie zbudowano. Nie byłoby wiaduktu, tylko światła, choć może wtedy jeszcze ich nie było, i z tego powodu często trzeba było sprzątać szkło, pogięte blachy i plastiki opadłe z tych co nie zachowali ostrożności.
Potem przez las, taki sam, bo las rośnie powoli, gnalibyśmy Spacerową tnąc zakręty, bo pusta o tej porze, a słońce rysowałoby wzory na starym asfalcie, które przecinalibyśmy goniącym nas cieniem. Liście drzew nie byłyby już tak jasno zielone, jak jeszcze miesiąc wcześniej, ale daleko by im było do ciemnej sierpniowej zieleni czy jesiennego złota.
Oliwa nie witałaby nas tyloma reklamami, znikłyby ohydne lawety udające bilbordy, nic nie przesłaniałoby wspaniałego widoku na młyński staw, który zasilają wody Potoku Oliwskiego, zrodzone na morenowych wzgórzach okalających Dolinę Radości. Kamienice okalające rynek Oliwski nie byłyby pokryte liszajami, które powstają wtedy gdy mur dzień po dniu zmuszony jest chłonąć spaliny.
Światła na skrzyżowaniu z Polanki puściłyby nas migocząc na powitanie, a w oddali aż do Grunwaldzkiej nie byłoby widać ani blaszanego pudełka, jedynie asfalt błyszczałby mokry w słońcu, ledwo co zroszony przez polewaczkę, po lewej zaś mignąłby nam Pałac Opatów, może nie tak piękny jak dzisiaj, ale słońce czerwcowe robiłoby wszystko aby uczynić go pięknym.
Silnik mruczałby cicho jak zwykle, zadowolony z tej porannej przejażdżki, ja zaś odruchowo gładziłby jego drewnianą kierownicę, i delikatnym ruchem zmieniał biegi, raz trójkę, raz czwórkę, rzadko kiedy jedynkę czy dwójkę, no bo nic nas nie zatrzymywało, miasto spało jeszcze, dopiero za godzinę przebudzi się, i pulsować zaczną jego tętnice.
Przymorze, szare bloki, potem falowiec, najdłuższy budynek w Europie, ponad pięć tysięcy mieszkańców śniących ostatnie sny przed przebudzeniem, w swoich betonowych komórkach. Po lewej zaś pusty wielki plac, na którym dopiero za kilkanaście lat staną koszmarne wieżowce, galeria handlowa i jedyny w tym mieście kilkupiętrowy garaż.
Dwie minuty z dwudziestu, jakie zwykle zabierała nam ta droga, i przecinalibyśmy Hallera, a widok na wprost nie byłby skażony bursztynowym koszmaronkiem, zbudowanym za straszne pieniądze, tylko dlatego, żeby zaspokoić czyjeś rozdęte ego.
Tutaj czasem mieliśmy ochotę skręcić w lewo aby dojechać do plaży w Brzeźnie, stanąć tam na chwilę, spojrzeć na morze, które pieszczone słońce pozbywało się zimowej barwy stali.
Jeszcze tylko parę zakrętów i stawalibyśmy pod tą starą willą, którą zbudował niemiecki lekarz, z okien której, ponad ogrodem schodzącym do samego kanału, mógł za kasztanami podziwiać, pijąc popołudniową herbatę, wpływające do portu statki parowe, a i może coraz rzadsze żaglowce.
Niestety czasu (podobno) cofnąć się nie da, można tylko przyszpilić słowami niczym szpilką motyla, wspomnienia.
Ej, chyba na skrzyzowaniu ul. Polanki nie bylo wtedy swiatel…
Te wydaję mi się były od zawsze, koło poczty nie było
Młodziaki dajcie spokój tym retrospekcjom…..bo kiedy to czytam, to – w straszliwym tempie – przybywa mi lat na moim garbie!
Zbigniew,
Nie czuj sie taki stary. Ja pamietam jak po ulicy Opata Rybinskiego (nazwa obecna, nie pamietam niestety poprzedniaj nazwy tej ulicy, za dlugo poza krajem), jezdzil jeszcze tramwaj a ciagle czuje sie mlody, choc moze na takiego nie wygladam.
Pozdrawiam,
Kanadol
Do Kanadola,
Posłuchaj, a się czuję taki młody, że w moim mniemaniu, nawet nie przyjęto by mnie dp przedszkola! Nie wiem gdzie jest ulica Opata Rybińskiego i nie wiem kiedy tamtędy jeździł tramwaj….. bo w Gdańsku to ja byłem pierwszy raz – chyba – 1963 roku, grając w kosza w ramach Akademickich Mistrzostw Polski. Ale podobnie jak Ty zadziwiam czasem ludzi, ale we Wrocławiu, mówiąc im: o tutaj stał taki dom, a tam był pusty plac, a tramwaj nr 17 jeżdził tamtędy itd. Drogi Kanadolu, co byś nie powiedział, to i tak dotyka mnie (o Tobie nie mam śmiałości tego napisać) syndrom SKS. Jeśli nie znasz tego skrótu, to – niechętnie – ale go rozwinę.
Jeszcze nigdy tam nie byłem, ale dzięki tym wspomnieniom czuję się, jakbym to wszystko widział, dzięki! :)
@zbigniew: teraz to dopiero namieszali z 17 we Wrocławiu…