Karl Krammer nie jest żadną kluczową dla opowieści postacią. Nie jest nawet – używając porównania filmowego – aktorem drugoplanowym, to zwykły, niczym nie wyróżniający się statysta, który ma do odegrania epizodyczną rólkę. Jego zadaniem jest przewiezienia Heina, Schultza i Gurkego, policjantów z Sondergruppe I, gdańskiej kryminalnej grupy specjalnej, na miejsce zbrodni w Neufahrwasser. Choć jak mawiają, życie lubi płatać figle, nie jest więc wykluczone, iż Karl Krammer, gdański taksówkarz, okaże się głównym przeciwnikiem Heina, czyli powieściowym antagonistą.
Karl Krammer to taksówkarz z dziada pradziada, bowiem już jego dziadek był właścicielem, stacjonującej na Langer Markt koło fontanny z Neptunem konnej dorożki. Krammer znajdował się w znacznie lepszej sytuacji niż reszta gdańskich taksówkarzy. Dzięki pracującemu w obyczajówce szwagrowi załapał się na intratne kursy opłacane przez Prezydium Policji. Nie było tego dużo, góra dwa, trzy dziennie, ale pozwalało na podratowanie skromnego budżetu, zwłaszcza, iż były to przejazdy tam i z powrotem, z opłaconym czasem oczekiwania na pasażerów z gdańskiego Prezydium Policji.
Nie ma najmniejszej wątpliwości, że nie mający takich znajomości w Policji koledzy po fachu, zazdrościli mu, czego nieraz dali dowód swoimi nieco kąśliwymi komentarzami, kiedy wieczorami przesiadywał z nimi w piwiarni pod Złotą Pszczołą u Alfreda Wittstocka. Przyjmował je ze stoickim spokojem, a nawet pobłażliwym uśmiechem na twarzy, nie czując do nich złości. W końcu nie tak dawno temu i on sam spędzał większość dnia na postojach, grając z nudów w karty, psiocząc na kryzys, winnych wszystkim nieszczęściom Żydów i Komunistów, oraz żony.
Tamtego marcowego dnia, zgodnie z otrzymanym terminarzem, taksówkarz stacjonował przed budynkiem Prezydium Policji Wolnego Miasta Gdańska. W tym miejscu należy wyjaśnić czytelnikowi, iż budynek ów powstał w latach 1902 -1905 w miejscu rozebranych umocnień. Zaprojektował go sławny Alfred Muttray. Dnia 6 maja 1905 roku stał się siedzibą Królewskiego Prezydium Policji.
Karl Krammer nie mógł wiedzieć, że cieszący się ponurą sława gmach, którego większość mieszkańców wolałaby z własnej nie przymuszonej woli nie odwiedzać, miał po drugiej wojnie światowej stać się siedzibą Służby Bezpieczeństwa i pozostawać przez następne siedemdziesiąt lat we władaniu tych, których zadaniem jest chronienie władzy, niezależnie czy jest ona narzucona siłą czy wybrana w demokratycznych wyborach. Choć jak się nad tym dogłębniej zastanowić, to służby specjalne już w budynku Prezydium rezydowały, aczkolwiek na razie nieoficjalnie, o czym przyjdzie już wkrótce czytelnikowi się dowiedzieć, ale póki co nie uprzedzajmy faktów. Wróćmy do czekającego na policjantów taksówkarza.
Kierowca z czułością spoglądał na swoją taksówkę. Był to Essex Super Six rocznik 1928. Machinalnie przejechał dłonią po tylnym błotniku, ciągle nie mogąc się przyzwyczaić do tego, że charakterystycznie ukształtowany element wyglądał tak jakby został zniekształcony podczas kolizji. Na błyszczących przednich drzwiach jaśniała tabliczka z numerem koncesji. Essexy, montowane w firmie Hudsexway przy Reitergasse 12/15, były dość popularne jako gdańskie taksówki. W przeciwieństwie do większości jego była czterodrzwiowa. Dbał o nią jak o ukochane dziecko.
Taksówkarz rzucił ostatnie spojrzenie na zaparkowaną przed Prezydium taksówkę, wytarł mokrą dłoń i usiadł za kierownicą. Zacinający śnieg z deszczem rozmazywał się na przedniej szybie.
– Oby blisko – pomyślał. Kurs w taką pogodę mógł skończyć się w rowie, a na to za żadne skarby nie mógł sobie pozwolić.
Myśli Krammera poszybowały ku śpiącej jeszcze zapewne żonie. Jakże chętnie wskoczyłby teraz pod przykrywającą Helgę kołdrę, objął rozłożyste biodra i skorzystał z tego, iż trójka Krammerków uczy się pilnie sütterlinowskiej kaligrafii w oruńskiej szkole podstawowej. Ze słodkich rozmyślań wyrwało go skrzypnięcie drzwi. Na tylne siedzenie próbowało wcisnąć się dwóch dorodnych gości. Przód zajął chuderlawy młodzieniec.
– Spasione psy – pomyślał Karl i bez słowa odpalił motor.
– Hotel Seffers, Neufahrwasser – szczeknął z tylnego siedzenia łysy.
Koła załomotały o nierówny bruk Karrenwall. Nadkomisarz Hein zamyślony patrzył w okno. W przecznicy mignęła charakterystyczna sylwetka Wielkiej Synagogi. W pobliżu widać było chyłkiem przemykających starozakonnych, spieszących na przygotowania do piątkowego święta Purim. Po chwili minęli Bank Gdański.
– Dziś moje czterdzieste urodziny. Ciekawe czy ktoś pamięta? – pomyślał Hein. Gdzieś w środku poczuł delikatne ukłucie.
Ominęli łukiem moknącego w deszczu ze śniegiem cesarza Wilhelma I. Wjechali w Dominikwall. Wycieraczki miarowo zgarniały maź z szyby. Po lewej w oddali zarysowała się sylwetka Volkstagu, po chwili przesłonięta przez siedzibę Wysokiego Komisarza. Zmarznięci wartownicy dreptali w miejscu.
– Ciekawe czy sami się też ubezpieczyli – zaśmiał się taksówkarz patrząc na mijany Gmach Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia. – Jeszcze im ktoś kiedyś tą budę spali.
– Stoczniowcy z Schichau Werft, jak zbankrutuje – zawtórował mu rechocząc Schulz.
Nadkomisarz milczał. Jego mieszkająca w Berlinie była żona z pewnością zabroniła synowi wysłać życzenia urodzinowe. – To zła kobieta była – pomyślał.
Taksówka przyhamowała. Kierowca sklął furmana nie mogącego opanować konia. Przemknęli pustym o tej porze Stadtgraben.
– Kiedyś młody przyjdziemy tu na dziewczynki – rzucił Schultz na wysokości należącego do Bałtyckiego Towarzystwa Terenowego Hotelu Continental. – Polki palce lizać – były policjant obyczajówki znał się na rzeczy. Przecięli Hansaplatz. Biegnącą wzdłuż Stoczni Schichaugasse dojechali do Nowych Szkotów. Ulica odbiła w prawo i zmieniła się w nową, szeroką Paul Benecke – Weg.
W czasie gdy Hein, Schulz i Gurke wjeżdżali do Neufahrwasser, ogniomistrz Adalbert Walter ciężko opadł na stopień wozu bojowego. Zdjął przypominający pickelhaubę, stalowy strażacki hełm. Niepierwszej świeżości chustką do nosa dokładnie otarł czoło. W tym czasie jego druhowie niemrawo zwijali węże. Zwykle nawrzeszczałby na nich, że ruszają się niczym muchy w smole, ale tym razem odpuścił. Niewyraźne miny strażaków świadczyły o stanie ich umysłów. Czegoś takiego ogniomistrz jeszcze nie widział, a służył w straży ogniowej już od ponad dwudziestu lat.
Obok stał blady wachmistrz z VII rewiru, Fritz Leider.
– Jak ja, kurwa, nie lubię poniedziałków – zaklął po chwili Adalbert i splunął ze złością pod nogi.
– Zapal – Fritz wyciągnął pogniecioną paczkę tanich papierosów.
– Rzucam – odparł głucho strażak.
– Zapal, dobrze ci to zrobi – nalegał policjant.
Leider ubrany był w szarozielony, o ochronnym odcieniu mundur. Na głowie miał zielone, ozdobione gdańskim herbem czako z wulkanizowanej fibry, z charakterystyczną gdańską dewizą: Nec temere – nec timide. Bufiaste ciemnozielone spodnie wpuszczone były w długie wyglancowane buty z cholewami. Granatowy, dwurzędowy płaszcz, z lśniącymi guzikami, był rozpięty. Na szerokim pasie, wzmocnionym dodatkowo biegnącymi przez plecy paskami, wisiał ciężki pistolet parabellum.
Walter zrezygnowany wziął papierosa. Z namaszczeniem zaciągnął się dymem. Wiedział, że tego wieczora będzie pił. Z Fritzem, którego był sąsiadem, albo i sam, do lustra. Pić aby zapomnieć to, co dzisiejszego poranka zobaczył. – „Bez strachu, ale z rozwagą”. Jasne… – dewiza z nakrycia głowy Leidera dziś jakoś wyjątkowo nie przemawiała do bojowo zazwyczaj nastawionego ogniomistrza.
Od strony Bergstrasse nadjechała taksówka. Wysiadło z niej trzech mężczyzn ubranych w czarne płaszcze i ciemne kapelusze. Młody, wychudzony okularnik wyraźnie nie pasował do obu postawnych towarzyszy.
– Kto tu dowodzi? – warknął Hein.
– Ja – wachmistrz od razu domyślił się, że ma do czynienia z kryminalnymi.
– Ja znaczy kto wachmistrzu? – stopień policjanta Hein odczytał z umieszczonych na patkach kołnierza munduru Fritza dwóch srebrnych gwiazdek.
– Wachmistrz Fritz Leider, VII rewir, Olivaerstraße 6/7.
– Hauptmann gdzie?
– Hauptmann Winter na urlopie, panie komisarzu.
– Nadkomisarzu – poprawił z naganą w głosie Hein.
Fritz zachował dla siebie uwagę, iż nie dane mu było zobaczyć legitymacji rozmówcy. – Co ja jestem, jasnowidz jakiś, czy co? – Przemknęło przez myśl policjantowi. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że z psami z Karrenwall nie należy zadzierać.
– Niezły burdel tu macie! Przegonić mi tych gapiów, ale już! I skąd tu do cholery, wzięli się ci strażacy?! – pieklił się Hein.
– Gasili… – odparł cicho rewirowy.
– Człowieku! Nas wezwano na miejsce morderstwa, a nie do pożaru.
– Pan komisarz sam zobaczy – wachmistrz wskazał ręką na przylegające do terenu polskiej firmy Elibor A-G gęste zarośla. Kryminalni bez słowa ruszyli we wskazaną stronę. Z chaszczy wytoczył się zielony na twarzy asystent kryminalny I okręgu policyjnego Siegfried Stahl.
– To nie wygląda za dobrze, panie nadkomisarzu – wybełkotał z trudem.
– Zabezpieczyliście teren?
– Tak, niestety prawie nic nie znaleźliśmy. Lekarz sądowy zaraz będzie.
Hein, Schultz i Gurke z mozołem przedarli się przez zarośla. Ich zdumionym oczom okazało się miejsce zbrodni. Nadkomisarz poczuł jak miękną mu nogi, a to nieprzyjemne uczucie nie nawiedzało go już od sam nie pamiętał kiedy. Gurkę zasłonił usta i zgięty w pół rzucił się do tyłu, i tylko Schulz pozostał niewzruszony.
Nadkomisarz Gerhard Hein widział w swoim życiu setki trupów. Krewcy marynarze, którzy zadarli z równie porywczymi dokerami. Prostytutki skłócone z alfonsami. Królowie lokalnego, podziemnego półświatka: Moszumi i Louisi. Morfiniści, kokainiści i ich dostawcy. Nieostrożni alkoholicy oraz zrezygnowani samobójcy, którzy zwątpili w miłość. Młode Kaszubki, których nie zdążyła uratować Polska Misja Dworcowa. Mężowie, których życie gwałtownie zakończył wbity przez zazdrosną żonę ostry, kuchenny nóż. Skatowane przez opętanych alkoholem mężów połowice. Znienawidzone teściowe, nie chcące dobrowolnie podzielić się z zięciami zgromadzonym przez całe swoje życie majątkiem. Niewinne dzieci i starcy, którym nie dane było spokojnie dokończyć żywota.
Miasto miało bowiem drugą twarz. Nieznaną przyjezdnym, zauroczonym pełnym przepychu Długim Targiem, gotyckim Ratuszem Głównego Miasta i starym Żurawiem. Twarz, którą można było dojrzeć tylko w mroku zaułków robotniczych dzielnic Ohra, Altschottland, Schidlitz, czy portowego Neufahrwasser. Zbrodnia nie omijała jednak również i prestiżowego centrum, patrycjuszowskiego Langfuhr, czy urzędniczo-rentierskiej Oliwy. Potrafiła uderzyć w podmiejskim kurorcie Glettkau i leżącym nieopodal Brösen.
Nie zawsze stróżom prawa udawało się złapać mordercę. Akta wielu spraw trafiały do zakurzonych archiwów w gmachu Prezydium Policji. Tylko Bóg jeden wiedział, ile jeszcze nieznanych ofiar spoczęło, obciążonych kamieniami na dnie kanału portowego.
Na słupie betonowego ogrodzenia wisiała młoda kobieta. Zamarłe w krzyku usta, resztki nadpalonych rudych włosów. Nienaturalnie wygięte ciało, chcące rozpaczliwie uciec od nieubłaganego żywiołu. Gruby sznur zaciskał się mocno pod pachami ofiary. Oprawca zgromadził u stóp całkiem pokaźny stos drewna. Musiał je obficie polać benzyną, bo jej charakterystyczny zapach mieszał się z drażniącym nozdrza smrodem palonego ciała.
Dookoła uwijali się technicy kryminalni, błyskała lampa policyjnego fotografa. Dwóch rewirowych tkwiło wbitych w ziemię. Koło wypalonego stosu stał komisarz Karl Lidke, kierujący pracą urzędników kryminalnych zabezpieczających ślady. Między kęsami przeżuwanego chleba z kiełbasą, rzucał podwładnym niezbędne wskazówki.
– Jakieś ślady? Odciski stóp?- zapytał nadkomisarz, któremu udało się w końcu odzyskać spokój.
– A dzień dobry, panie nadkomisarzu. Strażacy wszystko zadeptali – Lidke przełożył kanapkę do drugiej ręki i przywitał się z Heinem.
– Cholera! – zaklął nadkomisarz. – Przecież tyle razy mówiliśmy..
– Ogniomistrz powiedział, że kiedy sto metrów dalej są zbiorniki z benzyną to ma, jak to się wyraził, w dupie uważanie na ślady – przerwał mu nieco bezceremonialnie Lidke.
Z firmą Elibor A-G sąsiadowała Polska Kompania Paliwowa. Strach było pomyśleć, co by się stało, gdyby zajęły się od ognia ze stosu, położone na jej terenie sporej wielkości zbiorniki z paliwem.
– Znaleźliśmy jedynie to – Lidke wyciągnął w stronę nadkomisarza coś owiniętego w celofan.
– Co to jest? – Hein ostrożnie obracał w palcach nieduże zawiniątko.
– Jakaś odznaka. Pierwszy raz taką widzę – odparł komisarz wycierając usta wyciągniętą z kieszeni spodni chustką.
– Pan pokaże – wtrącił się Schultz. – Swastyka, tylko jakaś dziwna, okrągła. NSDAP ma bardziej kanciastą.
– Ostara… – wyszeptał ciągle lekko zgięty wpół Gurke i zbladł jeszcze bardziej.
– Co ty tam, młody, mówisz? – spytał Hein odwracając w jego kierunku głowę.
– Nic, nic, panie nadkomisarzu – odparł szybko wyraźnie zmieszany asystent kryminalny. Ponownie zakrył usta i markując niedyspozycję żołądkową, schronił się w krzakach. Dziwne zachowanie chłopaka nie uszło uwagi Heina, jednak chwilowo przynajmniej postanowił nie zaprzątać nim sobie głowy.
– Sprawdźcie czy nie ma na tym czymś odcisków palców i dostarczcie mi to jak najszybciej do biura wraz z raportem. Kto znalazł zwłoki?
– Stróż. Robił obchód terenu. Zobaczył dym i od razu zawiadomił straż. Na szczęście remiza jest trzysta metrów stąd. Byli na miejscu w parę minut.
Nadkomisarz wolnym krokiem obszedł stos dookoła. Przyklęknął i rozejrzał się bacznie, starając się utrwalić w pamięci każdy szczegół miejsca zbrodni. Smród spalonego ciała w dalszym ciągu zapierał dech.
– No dobra, zbieramy się, nic tu po nas – rzucił Hein.