Aż przychodzi taka chwila, mniej więcej koło południa, kiedy po paru godzinach siedzenia przed okiem monitora, mam nieprzemożoną ochotę wstać i owiać się wiatrem. Zrzucam więc cyfrowe kajdany, biorę trzy jabłka z kosza w sieni, wzuwam gumofilce i kapotę (jeśli pada) i wychodzę przed dom. Na wirtualnego papierosa. Wirtualnego bo nie palę.
Dzisiaj wstał dzień mglisty, z rana z lekka zeszklony mrozkiem. Typowa listopadowość. Szamiąc jabłko sunę na górkę siedliskową. Z niej roztacza się piękny widok na pofalowany natangijski ocean. Siedlisko wygląda jak mała wyspa z domem pośrodku. W oddali wyspy sąsiedzkie, Andrzejową, Wojtka i Ewy, Lasotów, jedynych co to w okolicy mają piękne konie i ciągają nimi furmankę.
Stoję, stoję, czuję się świetnie, nie muszę siedzieć, nie muszę leżeć ;-) Zimny wiatr owiewa łeb, z cyfrowego staję się na powrót analogowy. Ta cisza. Ta przestrzeń. Ten spokój. Te jesienne barwy. W niebie robi się dziura i słoneczny blask rozlewa się po okolicy, graweruje koronkowe sylwety drzew przy drodze na Dwórzno. Pięknie, Kulson, pięknie!
I zastanawiam się czy gospodarze tego miejsca, przede mną pan Karol, a wcześniej Osiński, a jeszcze wcześniej ten co dom remontował i płakał jak w 1945 porzucał, i ten co go zbudował, też stawali w tym miejscu i czuli to co ja? Że to jest – jak nazywają to Niemcy – Heimat.