Zwykle jest tak, że coś się tłucze, obtłukuje, pęka, dekompletuje, odpada, psuje. Ląduje więc w piwnicy, w garażu, na strychu, bo szkoda wyrzucać, bo może się jeszcze kiedyś przyda. Czeka latami, pod coraz grubszą kołdrą, w pudle, a za pokrytymi pajęczynami okienkiem defiluje słońce.
Bywa, że nic temu nie jest, stoi na półce, na regale, na szafie, na stoliku przy oknie, pieczołowicie czyszczone z kurzu coraz starszymi rękami. Ktoś pamięta się, że kupiono to latem, tuż po wojnie, nad morzem, kiedy byli tam razem na pierwszym wyjeździe z dziećmi, albo w Alpach, w sklepie z pamiątkami, przez tego, którego tak brak.
Czas jednak płynie nieuchronnie, ktoś odchodzi, osieraca przedmioty i bliskich. Obcy pakują je do pudła i wyrzucają z opustoszałego domy na ulicę. Czekają tam na śmieciarkę, która niczym łódź Charona przewiezie je do krainy rzeczy umarłych.
Ale zjawia się on, król rzeczy niepotrzebnych. Swoim załadowanym po dach blaszakiem wiezie je na wschód, bo wszystko co nie potrzebne, zużyte, stare, popsute, zawsze wędruje na wschód. Czasem nie dzieje się to po dobroci, wschód wydziera siłą skarby zachodu, bronią palną, bądź wytrychem.
W wyznaczonym miejscu i czasie, Król wykłada je w pudłach, i przybywamy my, wtajemniczeni, do których rozesłał wici. Szperamy w tych wielkich pudłach, w skupieniu szukając skarbów. Dla jednych to sprawna maszynka do mięsa, albo odkurzacz, lampka nocna, dla innych porcelanowy dzbanek w różyczki, talerze ze pozłacanym obrzeżem, kałamarz, święty obrazek, pożółkła książka wydrukowana gotykiem.
Kiedy już upapramy się w kurzu po łokcie, zapełnimy kartony tym, co nas raduje, czekamy długo na Króla rzeczy niepotrzebnych, aby nas otaksował. Łowy są obfite, w ostatniej chwili zawsze coś jeszcze się dorzuci, na przykład pokrytą patyną, piękną mydelniczkę w kształcie muszli.
A potem w domowym zaciszu myjemy, pucujemy, rychtujemy rzeczy które na powrót stają się potrzebne. Niewtajemniczeni zadają pytanie, gdzie udało nam się taki cudowny dzbanek, talerz, cygarnicę, wazę do zupy.