El sexo salvaje (dziki seks)

amorAmor

Romeów było dwóch – biały, mały i nieśmiały, oraz gibki i śniady, meksykańskiej urody maczo z czarną bródką a la Mefisto. Nieśmiały wodził tęsknymi oczami za Julią, ale bał się zbliżyć, czekał być może na to co uczyni maczo. Ten zaś nie zamierzał tracić czasu. W powietrzu wisiała nieznośnie drażniąca nozdrza woń samicy – obietnica dzikiego seksu.

Maczo pokręcił się wkoło wysokiego, drewnianego ogrodzenia, udając, iż dla niepoznaki obserwuje obłoki, z których każdy, przy jego stanie ducha, kojarzył mu się nieodparcie z brzuchatymi, gotowymi do bara bara laluniami. Strażnika, słynnego w całym pueblo Romana, dziwnym trafem nie było. Podobno odkąd zrobiło się cieplej, zaczął pracować na nocki.

Absztyfikant już po chwili odkrył poluzowaną deskę, odsunął ją i przecisnął się na teren hacjendy.
– Poczekaj, idę z tobą – wyszeptał nieśmiało białas.
– Ani mi się waż! – odwarknął macho, a jego umięśniony, zgrabny tyłeczek zniknął w otworze.

Intruz zaczaił się w krzakach, wodząc nieufnie po ogrodzie. – Pusto, nie ma nikogo, dobra nasza! – pomyślał z zadowoleniem. Radosnym truchtem wbiegł na taras i dojrzał obiekt – piękną i niesamowicie chętną do amorów (hormony, ach hormony!) czikę . Podeszła do okna. W jej ciemnych, głębokich jak studnie oczach, widać było smutek.

– Carramba! – zaklął szpetnie po hiszpańsku maczo, bowiem język znał ten od dziecka. – Zamknęli cię niewdzięczni o piękna señorito! Poczekam….
– Ja ci poczekam! Ja ci poczekam! – ryknął człowiek góra, zwany Fraglesem, wymachując groźnie trzymaną w swoim wielkim łapsku wielką drewnianą pałą. – Amorów ci się kundlu zachciało!

Macho rzucił się do ucieczki. Jak już powiedzieliśmy na początku był gibki i zwinny, więc z gracją i bez żadnego wysiłku, klucząc między drzewami, uciekał głośno sapiącemu cerberowi. Odnalazł dziurę w płocie, wykonał w stronę ścigającego obraźliwy gest, po czym zgrabnie przecisnął się i truchcikiem ruszył ulicą Cieczkową w siną dal.
– No i porumakowaliśmy – rzucił w przelocie nieśmiałemu białasowi – bierz senior nogi za pas, bo bieży za mną rozwścieczony dogguard!

Plantator Fraglesi, właściciel Hacjendy, dopadł płotu. W ostatniej chwili powstrzymał się przed przeciśnięciem przez dziurę, bowiem niechybnie skończyłoby się to utknięciem, i koniecznością ściągania wyposażonej w odpowiednie narzędzia straży pożarnej. Przez sięgający mu pasa płot też nie zdecydował się przeskoczyć, co w młodości uczyniłby bez zastanowienia, bowiem zbyt dobrze odżywiał się był przez ostatni czas.

I tak oto nie doszło do dzikiego seksu w ten wiosenny marcowy poranek, w pueblo nad zatoką zimnego morza. Lecz, jak mawiają dogi angielskie: „it is not lost that comes at last”, co przekłada się na nasze „ co się odwlecze, to nie uciecze” ;-)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.