Braci było dwóch. Młodszy miał na imię Jan. Pamiętam jak parę lat temu, kiedy go spotykałem wracając ze sklepiku, albo idąc na spacer do lasu, szedł powoli pod górę w stronę swojego niewykończonego domu. Był chory na serce, czekał na przeszczep. – Chyba nie doczekam, panie Wojtku, nie doczekam – mówił ze smutnym uśmiechem na nieogolonej twarzy.
– Na pewno doczeka Pan – zapewniałem go. Nie doczekał.
Franciszek spędził ponad dwadzieścia lat w Kanadzie. Pracował na budowach. Angielskiego się nie nauczył, przynajmniej nie chwalił się. Pieniędzy też większych pewnie nie przywiózł. Nosił przywiezioną czerwoną bejsbolową czapkę i kraciastą, flanelową koszulę. Lubił zajrzeć do kielicha. Miejscowi nazwali go Franek Kanadyjczyk.
Mieszkał na rogu ulicy, w rodzinnym domu. Czasem wyrwał u mnie pięć złoty na piwo. – Oddam somsiad, na sto procenta oddam – zapewniał solennie. Nigdy nie oddał. Jego wszechświatem był stary dom na rogu, sklepik naprzeciwko, spotykałem go nad jeziorem. Czasem szedł w stronę Osowej, swoim charakterystycznym powolnym krokiem, mówiąc coś do siebie.
Za każdym razem gdy przechodziłem koło jego domu, a on stał na rogu albo przy bramie, witałem się z nim. Dłoń miał zniszczoną ale mocną. Rozmawialiśmy chwilę o tym o tamtym. Czasem, gdy był zawiany, potakiwałem grzecznościowo. Gdy przejeżdżałem autem podnosiłem dłoń, tak jak bym salutował, on czynił to samo.
Właśnie dowiedziałem się, że umarł w Wigilię. Złamał biodro i złapał zapalenie płuc, z którego już nie wyszedł. Niech spoczywa w pokoju.