Taka szaro-mokrobłotna-wietrzna-bezśnieżna zima jest dołująca. Ni to zima ni jesień. Wczoraj zerwałem małego bratka, który kwitł przed domem. Styczniowy bratek.
Człowiek powinien się cieszyć, że opału mało idzie, że nie musi walczyć z zaspami, ale śniegu chyba jednak trochę brak. Bo zupełnie inaczej jest gdy zza chmur wynidzie słonko i zaiskrzy w bieli.
Zgniłe natangijskie pagórki pod stalowoszarym niebem przytłaczają. I ta ciemność szybko zapadliwa, choć trochę już krótsza niż 2-3 tygodnie temu. Zieleni się chce, światła się chce, jasności w późną noc. Tylko iskrzące się gwiazdy na smolistym nieboskłonie urzekają w tą noc polarną.
I trawnik bym już z chęcią pokosił, i krzaczory opitolił, i drzewa bym sadził, a urobiony posadziłbym rzyć na ławeczce nad oczkiem i kontemplował bocianie igraszki. Albo czerwcową porą wyjść na sfioletowiałe, bezkresne pole, i patrzeć jak wiatr pieści łubiny. Albo w upalny dzień zalec pod śpiewającą brzozą, z zacną książką. Albo snuć się piaskową drogą w sandałach, krótkich gaciach i tiszorcie.
Lub pognać autem przed siebie drogami warmińskimi, by odwiedzić nowe miejsce, poznać fajnych ludzi, zmienić oczy, natchnąć się by potem to wszystko opisać, aby nie zostało zapomniane.
Powoli kończy się zimowe uśpienie, coś tam w środku zaczyna drgać, jakaś tęsknota za światem zewnętrznym, nie ujętym w cztery ściany i sufit.