Przełom lipca i sierpnia, czas kiedy lato się przełamuje. Pachnie dojrzałym zbożem. Przez ostatnie dni nadmierna wilgoć przeplatała się z tropikalnym skwarem. Opasłe chmury chłostały prądem ziemię i siebie nawzajem. Do tego wszystkiego lekkie przygięcie karku do ziemi harówką w kieracie. Odwróciłem się od świata zewnętrznego, wypaliłem oczy monitorem.
Dzisiaj wstałem o piątej. Wypuściłem koty, które dostawały już pierdolca. Zrobiłem sobie zamuloną kawę, popracowałem aż rozbolała mnie głowa. Po siódmej usiadłem na ganku. U mych obutych w gumofilce (a jakże) zaległ kot zewnętrzny wersja 2.0 Bob. Wersja 1.0 Nojnejm niestety zaginęła bez śladu na wiosnę.
Idąc w stronę światła, w podartych galotach, starym tiszorcie, wdrapałem się na górkę. Klapnąłem na pieńku kontemplacyjnym. Po chwili z trawy wynurzył się srogi lampart, a za nim tłusta czarna pantera Mimi, pogromczyni myszy, kretów i ptasząt. I tak siedzieliśmy w rosie, skanując dojrzałość landszaftu, chłonąc życiodajne fotony, zanurzeni w ciszy porannej rozklekotywanej przez bociany. Ból głowy odpuścił.
Ziemia rodzi obficie. Warzywniak zamienił się dżunglę. Ogórki napierają na ściany kojca. Cukinie eksplodowały. Dynie pęcznieją jak balony. Rozpierają się buraki. Nabrzmiewają cebule. Tyją pory. Samosiewne pomidory miażdżą chwasty.
I wszystko tak samo z siebie, bez naszej ingerencji, bez pielenia, bez chemii, ciągnie wodę i soki z ziemi, chłonie darmowe fotony, produkuje biomasę, którą Graszka od wczoraj stara się upchnąć w słoiki. W zeszłym roku wyprodukowała ich około trzystu. W tym roku zapowiada się na drugie tyle. Nasza skrzyniowa permakultura okazała się strzałem w dziesiątkę.
Na koniec zamordowałem gigantyczną kalarepę, ledwo ją dotargałem do domu ;-)