Tego dnia, u progu upalnego lata, nic nie zapowiadało co miało wydarzyć się dziewietnaście minut na pierwszą. Jan Ślimak, jak to miał w zwyczaju, wstał wcześnie, wraz ze słońcem, czyli kilkanaście minut po czwartej.
Na ten dzień miał zaplanowaną wyjątkowo długą marszrutę. Chciał zejść z wysokiego, porośniętego trudną do pokonania puszczą, wzgórza, przeciąć wielką sawannę, obok młodego morza, i dotrzeć do dmuchawcowego lasu, koło ceglastych wzgórz.
Zapakował więc na plecy cały dobytek i nie jedząc śniadania, począł mozolnie przedzierać się przez gęste zarośla. W samo południe dotarł do granicy puszczy i z ulgą (strasznie zmęczyło go to przedzieranie) wszedł na ciągnącą się aż do widocznych na horyzoncie ceglastych wzgórz, wielką, zieloną sawannę.
Po wczorajszym bardzo deszczowym dniu dzisiejszy był słoneczny, ale parny. Jan Ślimak lubił taką pogodę, choć trochę bał się mocnego słońca, w końcu tyle mówiono o szkodliwości promieniowania UV i jakiejś ozonowej dziurze. Posilił się nieco i ruszył w dalszą drogę.
Po drodze spotkał Macieja Ślimaka, dalekiego krewnego, który zaproponował mu seks. Grzecznie odmówił, bo nie był zwolennikiem szybkich numerków, a poza tym przed zmierzchem chciał dotrzeć do krańca wielkiej sawanny, i schronić się w cieniu dmuchawcowego lasu.
Nie, Jan Ślimak nie był homoseksualistą, jak zapewne mogliście pomyśleć, był Hermafrodytą, istotą gynandromorficzną, więc seks z Maciejem był czymś całkowicie normalnym, powiedzielibyśmy nawet zbożnym.
Dokładnie o 12:41 Jan poczuł najpierw drganie ziemi, a po chwili narastający z każdą sekundą hałas mechanicznej proweniencji. O tak, wiedział co to takiego, wiele razy ostrzegano go przed tym śmiertelnie niebezpiecznym zjawiskiem.
Ci, którzy przeżyli, a takich było zaprawdę niewielu, mówili, że należy natychmiast schować się w zagłębieniu terenu, i zamknąć głęboko w sobie, modląc się o ocalenie do Świętego Franciszka. Takoż i uczynił Jan Ślimak.
Człowiek góra, zwany Fraglesim, rozpaczliwie opędzał się od zaciekle atakujących go bio dronów. Hektolitrami spływał z niego śmierdzący, słony pot. Cud tylko sprawił, że w ostatniej chwili dojrzał przed dziobem rozpędzonej do pod świetlnej prędkości maszyny, próbującego się ukryć Jana Ślimaka.
Fraglesi wcisnął hamulec bezpieczeństwa i wirujące ze straszliwą prędkością, tuż nad głową Jana Ślimaka, gigantyczne, stalowe, ostre jak szabla damasceńska śmigło, zatrzymało się momentalnie.
– Uff – wysapał uratowany od śmierci przez poszatkowanie na milion kawałków Jan.
– Oj ślimaczku, ślimaczku, zmykaj mi z drogi – powiedział człowiek góra, podnosząc malutkiego przy nim Jana Ślimaka.
I tak oto, nie dość, że cudem uratowany Jan Ślimak odbył swą pierwszą, i zapewne ostatnią, podróż powietrzną. Podrzucony olbrzymią dłonią człowieczą, zatoczył kilkukilometrową parabolę, aż pod białe obłoki, i wylądował w dmuchawcowym lesie.
Legenda o Janie Ślimaku, co to kosiarkom się nie kłaniał, a jednocześnie pierwszym latającym gastropodzie, przez setki lat powtarzana była w krainie zwanej Natangią.
pół roku i cisza….
No może nie tyle cisza, co lenistwo :-(
Lenistwo w przenoszeniu tego co piszę na FB tutaj