Mieszkam na końcu świata już ponad rok. Nie żałuję mojej decyzji, za żadne skarby nie wróciłbym do wielkiego miasta nad brzegiem zimnego morza. Jeśli muszę tam być, na szczęście rzadko, to gdy załatwię swoje sprawy zmykam przytłoczony wszechobecnym betonem, naporem ciżby, decybelowym smogiem.
Tu czas płynie jak leniwa rzeka. Nie spoglądam rozpaczliwie na zegarek, tak jak w poprzednim życiu w mrowisku, mówiąc – o matko i córko, to już pierwsza, a ja nic nie zrobiłem. Czas nie marnuje się, nie przecieka przez palce, tym niemniej upływa.
Lato się powoli przełamuje. Późny lipiec zaświerszczył się. Zieleń się zestarzała, to nie jest już ta młoda wiosenna zieleń. Ściemniała, pokryła delikatną patyną żółci. Ciężkie kłosy falują na wietrze. Pachnie dojrzałym zbożem – powiedziała ostatnio Graszka wracając ze spaceru z trójnogim psem.
Jarzębina poczerwieniała, zaczyna kwitnąć nawłoć, którą poeta pomylił z mimozą. Młode bociany, jeszcze nie tak dawno temu nieśmiało wystawiające łebki z gniazda, śmiało prują po niebie kręcąc beczki. Jeszcze kilkanaście dni i zawirują na nieboskłonie i bez słowa pożegnania pożeglują do odległej Afryki.
Słoiki niecierpliwie czekają na regale w sieni. Lada moment zaleje nas ogórkowo-cukiniowo-dyniowa powódź. Oskubane z liście pomidory czerwienieją na potęgę. I tylko bezlitośnie masakrowana stalowym ostrzem trawa przed domem błyszczy świeżą zielenią.
W dali słychać jak rzężą krajzegi. Sąsiedzi rżną drewno na potęgę, znaczy idzie ciężka zima. Muszę i ja zabrać się za stertę starego drewna jakie zostało ze starej stodoły. Pociąć, posortować, schować do szopy. Nic nie powstrzyma kołowrotu czasu, idzie jesień i nie ma na to rady.