Po co piszę?

Na ścianie, za moimi plecami, koło starego zegara babci Emilii, wisi duży obraz, zdjęcie z plaży w Lubiatowie wydrukowane na płótnie. Porannemu słońcu udało się prześliznąć przez kraty celi. Padający ukosem złoty promień rozświetlił ciemne, zrobione u schyłku lata zdjęcie.

Oderwałem się od kieratu. Stanąłem przed obrazem, i masując obolałe od siedzenia plecy, kontemplowałem to jakże ulotne zjawisko. Zdjęcie ożyło. Stało trójwymiarowe. Zagrała wyobraźnia wspomożona pamięcią. Usłyszałem szum morza, a na twarzy poczułem słony wiatr.

A duło tamtego dnia niesamowicie mocno, z zachodu na wschód, dokładnie wzdłuż wybrzeża, tak, że trudno było ustać na nogach. Po plaży wiły się złote jęzory, bicze piaskowe, miliardy malutkich ziarenek kwarcu w podróży na wschód. Tam gdzie napotkały przeszkodę pod postacią kamyka, wyrzuconego podczas sztormu drewienka, tworzyły się miniaturowe wędrujące wydmy. Gdybym był mrówką poczułbym się jak podczas pustynnej burzy.

Niebo było skłębione, skołtunione. Chmury bawiły się w berka. Wpadały na siebie jak dzieci w szkole na dużej przerwie. Obżerały się słońcem, i hacząc obwisłymi brzuchami o czubki sosen, znikały za lasem. Morze zaś było skotłowane, rozhukane, i wielce oburzone na wiatr, że go chłoszcze, i na ląd, który śmiał stanąć mu na drodze. Stalowo szare, oleiste dawało upust złości tłukąc falami o brzeg. Na próżno. Ląd pozostawał niewzruszony, i zabierał wodzie piasek, kamyki (bursztyny?) i wygładzone jakby przez rzeźbiarza kawałki drewna.

Ze obawą dobyłem camera obscura, bo wiadomo, aparat + piasek = śmierć. Śmierć aparatu. Matka natura tworzyła to widowisko tylko dla mnie. Musiałem to uwiecznić. Plaża była pusta po horyzont, bo komu chciałoby się maszerować w połowie września brzegiem morza, zwłaszcza gdy urywa głowy, i grozi deszczem?

To trwało chwilę, minutę może. Lampa niebiańska w swojej nieustającej wędrówce po nieboskłonie (a może to ziemia się obraca?) przesunęła się kawałek dalej, i promień zgasł, zdjęcie ściemniało, spłaszczyło się, stało na powrót obrazem rozciągniętym na drewnianej ramie, a nie oknem w czasie do tamtego prawie, że jesiennego dnia. Z trudem wyskoczyłem z matriksa.

Listopad to czas marny. Dni są krótkie, mgliste, a jak nawet pojawi się słońce to znika po piętnastej. Na szczęście (na razie) nie chłoszcze deszczem, ani sypie białym g* którego tak nienawidzę. Wstaję w ciemnościach, i z kubkiem proletariackiej kawy człapię do celi. Dzień mija na klepaniu w klawisze, przekładaniu bajtów, mejlów czytaniu i pisaniu, odbieraniu durnych telefonów.

Fajrant. Z trudem odklejam się od siedzenia, i przyzwyczajam na powrót nogi do grawitacji. Gaszę monitory i światło. Wynurzam się na powierzchnię a tam (na powrót? nadal?) ciemno. Obiad, mała sjesta, lektura, i odkładanie na później nauki hiszpana. Dobrze, że nie muszę w korkach odstać dwóch godzin. Źle że ciągle siedzę w chałupie.

Pracuje już dwadzieścia jeden lat. Premier o wilczym oczach niezmiernie uszczęśliwił mnie zapowiedzią, że mam harować jeszcze dwadzieścia dwa lata. Emerytury dostanę z siedemset złotych. Ciułam na trzecim filarze, może więc będzie tysiak z kawałkiem. Na chleb starczy, na bułeczki już nie, o masełku nie wspominając.

Nigdy nie pracowałem na etacie. Zawsze na swoim. Dawałem pracę innym. Grzecznie płaciłem podatki i zusy. Nie korzystałem i nie korzystam ze służby zdrowia. Do dentysty chodzę za własne. Więc co daje mi to Państwo?

Drogi które z trudem buduje, a te lepsze (autostrady) będą i tak płatne? Najdroższe na świecie stadiony, gdzie przybyła zza granicy podchmielona tłuszcza będzie kontemplować 22 spoconych facetów ganiających za szmacianką?

Dało mi wykształcenie? Bzdura, i tak większość tego co teraz robię musiałem się sam nauczyć, poświęcając własny czas i pieniądze na książki. Będzie mnie bronić jak wróg do drzwi załomocze? Jak ono ma mnie bronić, jak nie potrafi odnaleźć złodzieja czy bandyty, który nie daj Boże dałby mi na ulicy w łeb?

Za dziesięć, może piętnaście lat nie będzie śladu po jedynie słusznej partii obywatelskiej, a jej przywódcy wylądują na śmietniku historii, z mocno wypchanymi kieszeniami. Pojawią się inne darmozjady, z gębami pełnymi obietnic i frazesów, odmieniające słowo Polska przez wszystkie przypadki. Co cztery lata ich sfotoszopowane facjaty będą szczerzyć się z każdego słupa.

Będę tyrał na nich, coraz starszy, z posiwiałą głową, przygięty do ziemi, a kolejny fuhrer zapowie, że mam pracować do 70, 80, czy setnego roku życia, i będzie wykrzykiwał z sejmowej mównicy komu jeszcze zamierza zabrać, albo dowalić domiarem, bo trzeba zaciskać pasa, wicie rozumicie!

Słowem nie zająknie się o oszczędnościach w aparacie władzy. Wręcz przeciwnie, aby ściągnąć należny haracz, zwiększy armię poborców podatkowych, i innych państwowych pierdzistołków przybijających pieczątki i przekładających z kupki na kupkę urzędowe papierki. Rząd sam się wyżywi

Już widzę jak, kiedy padnie mój mały kieracik, będę wysyłać moje CV do pracodawcy, który oferuję pracę… w młodym zespole. A stanie się to szybciej niż myślę.

Puenta? Coraz częściej myślę, że będąc młodym dwudziestoletnim chłopakiem podjąłem błędną decyzję wracając tu, a nie jadąc z rodzicami do Kanady. Gdyby tak można było teraz spakować żółwika, i pognać przed siebie, gdzie słońce i ciepło, do Portugalii czy Hiszpanii, a może Grecji? Ale i tam nie wesoło, oj nie wesoło.

ps. Poległem w mojej akcji „500 słów dziennie” Potknąłem się raz, podniosłem i nadgoniłem, potknąłem drugi raz, trzeci i zamilkłem na dni parę, chyba ze wstydu. To naprawdę ciężkie wyzwanie wrzucić z siebie co najmniej pięćset znaków, ponad jedną kartkę A4. Niebagatelną sprawą jest czas. Nie wiem jak innym ale napisanie jednej strony A4 zajmuje mi prawie godzinę, a czasem więcej. Ten tekst (892 słowa) pisałem dwie godziny. Nie strzelam słowami jak karabinem maszynowym. Piszę powoli, wracam, cyzeluje, dopieszczam, poleruję, i zastanawiam się wtedy po co piszę?

2 myśli nt. „Po co piszę?

  1. Teresa

    Stary zegar babci Emilii – ten obok zdjęcia cichutko, spokojnie tyka. Znam dobrze jego „głos”. Wyobrażam sobie ją, Twoją babcię Emilię czytającą z dużym zainteresowaniem tekst swego wnuczka. Pokiwałaby głową i skwitowałaby krótko: wnuczku jesteś mężczyzną w kwiecie wieku! Wszystko jeszcze przed Tobą.

    Odpowiedz
  2. Kanadol

    Fraglesi,
    Pamietam czasy, kiedy na plazy w Lubiatowie, poza WOPistami i pracownikami pobliskiej stacji badawczej, trudno bylo kogokolwiek spotkac… Eh, lza sie w oku kreci…

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.