13 grudnia 1981 r. to była niedziela. Pal licho teleranek, miałem już czternaście lat i mało mnie on interesował. Moją pasją było wtedy krótkofalarstwo. Dzień wcześniej skończyłem majstrować mój pierwszy poważny odbiornik nasłuchowy, który chciałem przetestować rano, na paśmie 3,5 MHz.A rano w eterze cisza.
Czytaj dalejArchiwa autora: fraglesi
Petunia nie omlet
Minęło już parę lat odkąd niebiesko-czerwone świnie, pod wodzą knura Brylanta, przegoniły od koryta pomarańczową watahę knura Donka. Tego ostatniego notabene już na folwarku zwierzęcym od dawna nie było, dobrał się bowiem do znacznie większego euro koryta. Zastąpił go wieprzyk Schetek.
Czytaj dalejO kopaniu się z koniem
O kopaniu się z koniem
Z koniem nie należy się kopać, bo koń jaki jest każdy widzi, jest silniejszy, i trzeba być niezłym kowbojem aby go okiełzać. Naparzanka kończy się w najlepszym razie zglebieniem, a w najgorszym pobytem w szpitalu, albo nawet wąchaniem kwiatków od spodu.
Czytaj dalejPstryczek elektryczek
“Sterczy w ścianie taki pstryczek, Mały pstryczek-elektryczek, Jak tym pstryczkiem zrobić pstryk, To się widno robi w mig.”
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i lasami, w poprzednim życiu, kiedy Wojtek był znacznie młodszy, i hmm… kapkę mniejszy, będąc lutofilem (nie ganiać do wujka Gugla, niema takiego słowa, sam je zmajstrowałem, znaczy miłośnikiem lutownicy) postanowił usmartowić swój dom.
Czytaj dalej…oni tam gdzie stało ZOMO
Wal, mocno wal gnoja, po plerach, po nerach, wal aż będzie sie zwijaj z bólu, i nigdy więcej nie przyjdzie mu ochota wznosić ręki na jedynie słuszną władzę. A jak mu mało palnij mu gazem prosto w oczy, tak żeby mu gałki popękały. Mocno! Mocno! Mocno! Wal! Wal! A potem go do suki wrzuć, dziennikarz? No i uj! Senator? Dobra jego, wal jeszcze mocniej, poźniej się przeprosi. I żeby było mało spisze się, że nie miał maski, zerwij tak, jak mu Sanepid przyp* to się nie pozbiera do końca roku. Pieć razy sie zastanowi czy protestować. Jak on w ogóle śmie protestować, przecież Polska wstała z kolan, podniosła się z ruin. Wal! Wal! Nie przestawaj. Coś krzyczał na Pana Prezesa, masz nagranie, tak? Ha Ha! To teraz się nie wywinie, pójdzie siedzieć na dziesięć lat do obozu pracy. Już mu tam wolność z głowy wywalą. Słyszysz gnoju! Koniec waszej wolności, koniec waszej jeb* demokracji, do budy go! A ten co? Pedał jakiś chyba, zobacz jak jest ubrany, i te dredy i tęczowa chusta, chłopaki za budę go i naprawdę mocno, żeby zwijał się LGBT-owiec jeden.
Dziennik z czasów zarazy (dzień 17)
W pewnym momencie, kiedy już kanapa wbija się w rzyć, uwiera wzdęty od nieróbstwa kałdun, gdy uszy bolą od samojęków, zrywam się, narzucam na plecy kapotę, wciskam w gumofilce, na baniak zakładam czapkę i wypełzam naprzeciw wiatrom.A wieje dzisiaj niemiłosiernie, i siecze ostrym lodem.
Czytaj dalejGórka zarazy
Henryk, lat czterdzieści, ojciec czwórki dzieci, mieszkaniec małej wioski leżącej w północno-wschodniej Polsce, na co dzień pracuje w Niemczech. W jego okolicy nie ma pracy, jako budowlaniec zarabia całkiem nieźle na budowach w okolicach Hamburga. Do domu przyjeżdża na parę dni mniej więcej raz na miesiąc.
Niestety z powodu epidemii pracodawca Henryka postanowił wstrzymać prace. Henryk i jego sześciu kolegów wsiedli w sobotnie południe do wysłużonego Vana i pognali w stronę Polski. Kierowcy nie trzeba było popędzać, gdyby przekroczyli granicę po północy groziła im kwarantanna.
Jechało się im całkiem wesoło, szybko rozpili trzy połówki, granicę przekroczyli kwadrans przed północną. To jeszcze Henryk pamiętał, potem urwał się mu film. Siedzący koło niego kumpel Zenek, mieszkaniec Hajnówki, co chwila kaszlał. Żartowali z niego że już załapał i ma przesrane. Czesław tłumaczył że to zwykłe przeziębienie. Zenon zmarł trzy tygodnie później w szpitalu zakaźnym w Białymstoku.
W niedzielny poranek pożegnał kumpli w Lidzbarku pod dworcem, do domu powiózł go syn sąsiada, Jasiek. Po sutym powitalnym śniadaniu, poszedł odespać podróż, ale wcześniej wygonił na dwór dzieciaki.
–
Ale dziecki majom siedzieć w chałupie, wirus… – zaprotestowała
żona.
– Wirus sryrus – przerwał jej – niech pograjom w
piłkę, ruch im dobrze zrobi. Wymęczone parodniowymi koronaferiami
henrykowe latorośle pognały na wioskowe boisko, gdzie bawiła się
już reszta dzieci. Jeszcze tego samego dnia malutki wirus zagościł
w większości domów w rodzinnej wiosce Henryka.
We wtorek wpadł szwagier Czesław, który również pracował w rajchu. Nie zdążył przekroczyć granicy przed niedzielą i obowiązywała go kwarantanna, z której sobie nic robił. Zdążył już nawet zrobić z żoną wielkie zakupy w okolicznym miasteczku, zostawiając w nim oprócz paruset złotych, parę milionów wirusów.
We wtorkowy wieczór do Henryka i Czesława, dołączyło jeszcze paru kumpli z okolicznych wsi. Impreza trwała do wczesnego środowego ranka, kiedy to panowie posnęli w objęciach, pod stołem w salonie nowego domu Henryka.
Pod koniec tygodnia Henryk zaczął kaszleć, a potem dostał wysokiej gorączki. Żona chciała wezwać pogotowie ale jej zabronił, to grypa – wycharczał – złego diabli nie bierom! Nałykał się tabletek, które były w domu, a kiedy temperatura spadła, wsiadł w swego passata B5 Tdi (z którego był bardzo dumny) pojechał do miasteczka aby załatwić parę spraw. Odwiedził dwa urzędy, parę sklepów, zawitał na cpn, wstąpił do hurtowni budowlanej do kumpla. Wszędzie zostawił wirusowy ślad.
W sobotę rano dopadł go straszny, suchy kaszel, z trudem łapał powietrze. Dopiero jak stracił przytomność żona zdecydowała się wezwać pogotowie. Niestety przyjechało ono za późno. Henryk nie doczekał się swojej kolejki. Jedyna w okolicy karetka zwoziła do szpitala w powiatowym mieście chorych z miasteczka i okolicznych wsi, których umieszczano na korytarzach, i w namiocie polowym ustawionym przez wojsko. Szpital był wyposażony w trzy respiratory.
Na respirator nie załapał się parę dni później ojciec Henryka, a także rodzice Czesława i jego żona. Wszyscy, podobnie jak wielu innych spoczęli na cmentarzu komunalnym koło miasteczka. Wzgórze na którym malowniczo rozciągał się cmentarz nazwano po latach górką zarazy.
–
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci, miejsc i zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. Czy taka historia może się zdarzyć? Odpowiedzi udzielcie sobie sami.
Wilczy księżyc
Dzisiaj wilczy księżyc, zwany też pełnią starego księżyca. Unurzany w półcieniu rzucanym przez ziemię, zrudzieje, będzie koloru zaschniętej krwi. Choć być może nie dane będzie go zobaczyć. Z niebios siąpi mroczna oleistość. Napiera błoto. Tęskno trochę za śniegiem.
Czytaj dalejI znów zakwitną łubiny
Taka szaro-mokrobłotna-wietrzna-bezśnieżna zima jest dołująca. Ni to zima ni jesień. Wczoraj zerwałem małego bratka, który kwitł przed domem. Styczniowy bratek.
Czytaj dalej2019 -> 2020
Jaki był ten rok?
To kolejne podejście do podsumowania mijającego roku, i odbijam się od ściany. Po raz kolejny zadaję sobie pytanie jaki był 2019 i nie potrafię znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Dobry, zły, przeciętny? Na początku roku nie robiłem większych planów, trudno jest mi więc stwierdzić co zostało odhaczone, a co nie.
Nauczyłem się robić krótsze plany, góra trzymiesięczne, łatwiej się je realizuje. Od jakiego czasy, a właściwie od momentu zamieszkania na wsi, dzielę czas na odcinki : okres letni i zimowy.
Ciepła pora to czas wytężonej pracy, zwłaszcza wokół domu, zaś zima to czas spowolnienia, odpoczynku, przyśnięcia. Wynika to zapewne z bliskiego obcowania z matką naturą, która roztacza swoje królestwo tuż za progiem domu. Chcąc nie chcą trzeba żyć zgodnie z jej odwiecznym cyklem.
To był rok bardzo pracowity i na polu zawodowym i w obejściu. Dużo zrobiliśmy w domu i w jego otoczeniu. Głównie to zasługa Graszki, bo gdyby to ode mnie zależało, to dom i ogród przedstawiałyby sobą obraz nędzy i rozpaczy. Ogród? Wystarczy ścieżka do auta. No ale tak to już jest, że gdyby nie baby tobyśmy nadal siedzieli na gałęzi i wtranżalali banany.
To był rok przywyknięcia do życia na wsi. Adrenalina opadła. Wszystko znormalniało. Niestety też momentami magia. Uzmysławiają to goście z zewnątrz, na których natangijska magia działa z cała wyrazistością, tak jak na nas, na początku.
Zresztą nie ma co odwracać głowy w przeszłość, co się udało to się udało, a co się nie udało, to pal licho. Od paru dni dzień się wydłuża. Odradza się słońce. Ani się obejrzymy zazieleni się wkoło. Wrócą bociany.
Chciałbym w nowym roku więcej poświęcić się pisaniu, choć to nie łatwe. Proza życia skutecznie odciąga od grafomani. Pisanie to hobby, pasja, wymagająca ciszy i spokoju. A trudno jest to osiągnąć nawet tutaj w domu na końcu świata. Graszka ma ze mną w tym zakresie pański krzyż. No cóż, kiepskiej baletnicy….